Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

zdumiałam się.

      – Bo rude baby to wredne czarownice. Tak mówi jego tata. Musiałem cię bronić. Przecież ty taka nie jesteś.

      Wzruszyłam się. Bardzo. Zupełnie jak nie ja. Przecież się nie rozklejam od byle czego. Jakby mnie popsuł czy co? Całą drogę do księgarni walczyłam w ciszy z rosnącą w gardle gulą.

      Rozdział 6

      Przez kolejne tygodnie codziennie zawoziłam Grzesia rano do przedszkola, a po południu zabierałam go na spacer, do kina, na sanki czy gdzie tam nas poniosło. Agata w tym czasie mobilizowała siły na wieczory, kiedy to oddawałam jej syna do wyłącznego użytkowania.

      Spędzanie z nim czasu nie było już tak stresujące i krępujące, jak na początku. Łapałam się na tym, że odbieram je wręcz za naturalne i przyjemne. Robiłam to nie tylko dla Agaty, lecz także dla niego. Nauczyłam się, jak rozumieć go i myśleć dziecięcymi kategoriami. Ciągle jednak potrafił mnie zaskakiwać.

      Któregoś dnia wracaliśmy ze wspólnych zakupów, kiedy nagle oświadczył:

      – Tylko nie myśl, że lubię cię dlatego, bo mnie rozpuszczasz.

      – Ja cię rozpuszczam?

      – No. Kupujesz mi różne rzeczy, które wcale nie są takie potrzebne.

      – I to jest rozpuszczanie?

      – Tak. Bo gdy tylko czegoś chcę, od razu mi to dajesz. Tak się nie wychowuje dzieci.

      Stropiłam się.

      – Myślisz, że nie powinnam tego robić?

      – Możesz nadal mnie rozpuszczać, bo ja wiem, że nie to jest najważniejsze. I nie dlatego cię lubię.

      – A co jest najważniejsze?

      – Życie i kochanie. Tak powiedziała mi mama. Jest ważniejsze nawet od ciastek i miliona złotych.

      – To za co mnie lubisz? – spytałam zagubiona, bo miałam wrażenie, że poza ciastkami i kabanoskami dostaje ode mnie niewiele.

      Niemal natychmiast padła odpowiedź:

      – Za to, że ze mną jesteś.

      Nowy rok przyszedł niepostrzeżenie. Po cichych i spokojnych świętach, podczas których unikałam spotkania z ojcem, zostały jedynie lekko przybrudzone i wystrzępione uliczne ozdoby. Od dziecka nie lubiłam gwiazdkowej atmosfery i nie przeszkadzało mi, że te dni przepłynęły bez echa.

      Agata w sylwestra zaliczyła ostatni wlew chemii. Tym samym udało nam się dość symbolicznie zakończyć etap choroby i przejść do fazy nadziei na zdrowie. To było ważne dla nas obu i bardzo chciałyśmy wierzyć, że oznacza zmianę na lepsze. Wprawdzie w kilka godzin po zabiegu nie nadawała się zupełnie do upojnej, nocnej zabawy, jednakże rozwiesiliśmy z Grzesiem balony w mieszkaniu, kupiliśmy mnóstwo zimnych ogni i cukierków, po czym cały wieczór graliśmy w planszówki, które dostał ode mnie pod choinkę. Agata drzemała na łóżku. Staraliśmy się jej nie przeszkadzać. Przed północą obudziła się, kazała mi nalać do trzech lampek słabej herbaty i obiecała uroczyście, że od tej pory zaczyna zapuszczać nowy warkocz i wkracza na drogę optymizmu.

      Dwa dni później oznajmiła, że jest świetnie, ma mnóstwo sił i sama może zaprowadzić Grzesia do przedszkola. Niespodziewanie rozczarowało mnie to i rozeźliło. Irracjonalnie uznałam, że nie jestem jej już do niczego potrzebna, i postanowiłam ostatnie dni przed powrotem do pracy spędzić w górach. Zaklepałam ulubioną miejscówkę w Kościelisku i zabrałam się do pakowania walizki.

      Zadzwoniła około piętnastej.

      – Słuchaj, on nie chce wyjść z przedszkola bez ciebie.

      – Kto?

      – Jak to kto? Przecież nie Kaczor Donald! Grześ nie chce!

      – Dlaczego?

      – Diabli wiedzą. Strzelił focha i nie gada ze mną. Rozpaprałaś go.

      – Dobra, daj małego do telefonu – mruknęłam, starannie maskując uciechę.

      Podała Grzesiowi aparat, trochę zbulwersowana, a trochę rozbawiona sytuacją. Po chwili usłyszałam bąknięte obrażonym tonem:

      – Cześć, to ja.

      – Cześć, a to ja.

      – Wiem. Przecież dzwonię do ciebie.

      – Dlaczego nie wychodzisz z mamą z przedszkola? – Od razu przeszłam do rzeczy.

      – Bo chce mnie strasznie skrzywdzić.

      – W jaki sposób?

      – Chce mnie zabrać do dentysty.

      – A ty się boisz?

      – No co ty? Ja się niczego nie boję. Po prostu nie mam ochoty.

      Oczywiście. Dlaczego mnie to nie zdziwiło?

      – A na co masz ochotę?

      – Żeby iść na spacer. Z tobą. I na żelki dżdżownice.

      – Jeśli ci przywiozę te żelki, to pójdziesz do dentysty?

      – A spacer też będzie?

      – Tak, ale we trójkę. Nie zostawimy przecież mamy.

      Mój rozmówca przez chwilę odpalał w głowie kalkulator zysków i strat. W końcu powiedział:

      – Czekam z mamą pod przedszkolem.

      Ochoczo przełożyłam noclegi w Kościelisku o jedną noc, kupiłam dżdżownice i pojechałam po nich.

      Dentysta okazał się konieczny, bo pierwszy stały ząb rósł dramatycznie krzywo, a jego poprzednik za diabły nie chciał ustąpić mu miejsca. Grześ po przeprowadzeniu ze mną handlu wymiennego zniósł stomatologiczną gehennę bohatersko.

      – Przyznajcie, że byłem dzielny. Najdzielniejszy! – domagał się pochwał, prezentując światu puste miejsce po utraconym mleczaku.

      – Oczywiście! Mało tego, uważam, że należy ci się nagroda. Prawda? – Spojrzałam na Agatę wymownie, choć z góry wiedziałam, że się zgodzi.

      – A co byś chciał dostać? – spytała syna.

      Szliśmy powoli Piotrkowską, korzystając ze szczególnego dobrodziejstwa zimowego słońca i z całkiem niezłego już samopoczucia Agaty. Grześ rozradowany tą zwyczajnością rodzinnego spaceru, ostatnio niecodzienną, podskakiwał między nami, trzymając nas obie za ręce. Jednak usłyszawszy ostatnie pytanie, stanął w miejscu i najpoważniej w świecie odparł:

      – Psa.

      Łypnęłam na Agatę. To nie był dobry pomysł. Ich małe mieszkanko i wciąż wątpliwy stan zdrowia mojej przyjaciółki nie pozwalały o sobie zapomnieć. Konsternacja nie trwała dłużej niż trzy psie szczeknięcia.

      – Oj, dziewczyny, dziewczyny… Przecież nie mówię o takim psie na prawdziwo. Ja chcę tego psa! – Pociągnął nas za ręce do witryny sklepu z zabawkami, gdzie na pierwszym planie leżał wygodnie niczym król życia paskudny, rudy i kudłaty pluszowy pies.

      – Na pewno to ma być właśnie ten? – zapytałam. – Wejdźmy. Może spodoba ci się coś innego.

      – Nie chcę innego. Chcę tylko jego. Poza tym powinnaś się cieszyć, bo on jest podobny do ciebie.

      Trochę mnie zatkało, ale jasne, no pewnie, że się ucieszyłam. Taki pies, co jest podobny do mnie, nie może dużo kosztować.

      Faktycznie, nie puścił nas z torbami. W ramionach Grzesia prezentował się nader gustownie. Chłopiec oglądał go z każdej