Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

trzecimi, nieprzeszklonymi drzwiami hałas znacznie się wzmógł i wypadła na mnie grupa rozchichotanych, wyraźnie podchmielonych ludzi.

      – O, gwiazdo jasna, coś nam tu z nagła rozbłysła, powiedzże, kim jesteś! – wyrecytował w natchnieniu łysy, barczysty i nawet dość przystojny facet stojący najbliżej mnie.

      – Czyżby to morze Wenus nam wyrzuciło do stóp z nadejściem wiosny? – dodał drugi, wyższy, za to upiornie chudy, z długim, ciemnym końskim ogonem i takąż twarzą do kompletu.

      Wykonał krok w przód, opierając się ramieniem na tym łysym. Obaj mocno się zachwiali i ciężko zatoczyli na ścianę.

      – Czy jest tu ktoś w miarę normalny? – zapytałam w przestrzeń, przekrzykując dudnienie czegoś, co od biedy można by uznać za muzykę.

      – Na to nie licz! – zawołała młoda, ładna blondynka z krótką, rozwichrzoną fryzurą. – Tu mieszkają same bankowe korposzczury i każdy dawno oszalał.

      – Zamknij się, Gośka! – Dobiegł mnie damski głos z tyłu. – To pewnie nasza nowa super mistrzyni sprzedaży i motywacji!

      Głos należał do postaci stojącej dotąd w mroku. Zgromiwszy Gośkę, wytoczyła się niezgrabnie do przodu. Moim oczom ukazała się korpulentna, ciemnowłosa dziewczyna z wielką przerwą między przednimi zębami. Wyciągnęła do mnie rękę i lekko zmienionym przez alkohol głosem powiedziała:

      – Witaj w domowych pieleszach oddziału Future Banku w Świnoujściu. Zapraszamy dalej. Koledzy naleją ci whiskacza, a ja pokażę twój pokój. – Zawahała się i spojrzała na mnie. – Chyba że wolisz piwo?

      – Pokój będzie prawie całkiem twój – dodała Gośka – bo Renata przychodzi tam tylko zmieniać ciuchy. Poderwała milionera z mariny i zwykle nocuje na jego jachcie.

      Ta grubsza złapała mnie za ramię i pociągnęła w jakieś głębsze, tajemnicze rejony. Pomyślałam, że pewnie zmierzamy do tego pokoju, co to miał być prawie całkiem mój. Poczułam, że nie wytrzymam tego ani minuty dłużej. Jednym ruchem wyrwałam się i bez słowa wyminęłam podpierających ścianę łysego oraz ciemnego. Wypadłam do przedpokoju. Szarpnęłam drzwi zewnętrzne, przeskoczyłam przez czerniejącą w mroku zieleń ogrodu i znalazłam się w kojącej ciszy ulicy tuż obok mojej poczciwej toyoty.

      – Rycerska, psia ich mać – wymamrotałam, patrząc ze złością na tabliczkę z nazwą ulicy. – Pijacka chyba.

      Z westchnieniem ulgi zapadłam się w fotelu i oparłam czoło o kierownicę. Po paru minutach opanowałam oddech i udało mi się nie rozbeczeć z rozczarowania. Zaczęła ogarniać mnie furia. To on mnie w to wmanewrował! Wygrzebałam z torebki telefon i wybrałam numer.

      – Powaliło cię dokumentnie? – wrzasnęłam, gdy tylko odebrał. – Gdzie ty mnie wysłałeś?

      – O co ci chodzi? – zapytał Wojtek nieprzytomnie. – Nie zawracaj mi teraz głowy. Mam spotkanie.

      – Jeżeli myślisz, że będę mieszkać z tą bandą zdegenerowanych oszołomów, to jesteś nienormalny tak samo jak oni. Wracam do Łodzi!

      – Nigdzie nie wracasz! – warknął. – Mieszkaj, gdzie chcesz, chociażby w latarni morskiej. Masz ich przeszkolić, żeby działali, jak trzeba. Po to tam pojechałaś. Dałem ci, do cholery, wolną rękę i nienormowany czas pracy, żebyś mogła odpocząć. Odwalisz robotę od początku do końca bez pokazywania się w Łodzi. A teraz daj mi spokój, bo nie mam czasu na twoje histerie! – wywrzeszczał niemal jednym tchem i się rozłączył.

      – Niech cię szlag, kretynie! – krzyknęłam bez sensu, bo i tak nie mógł mnie już usłyszeć.

      Włożyłam kluczyk do stacyjki i powoli wykręciłam na wąskim podjeździe. Po chwili ruszyłam w kierunku promu. Z zaciętym buntem powtarzałam sobie w myślach, że chrzanię go, chrzanię. Chrzanię i wracam do domu.

      Rozdział 9

      Niemal natychmiast po pokonaniu Świny zdradziecka toyota zdechła. Dotoczyła się jedynie do pobocza przy jakimś skrzyżowaniu. Żaden ze mnie mechanik, więc nawet nie próbowałam z nią walczyć. Byłam potwornie zmęczona, wkurzona i głodna, wobec tego oddałam się najbardziej oczywistej czynności: zaczęłam ryczeć. Płakałam spokojnie, choć kwitło we mnie przekonanie, że jeśli się nie uspokoję i nie zadzwonię po pomoc drogową, posiedzę tak do rana, bo zapadł już zmrok. Tymczasem coś mnie trzymało w miejscu i nie pozwalało się ruszyć. Olałam rozsądek i oddałam się beztroskiej histerii.

      Kiedy już zasmarkałam prawie wszystkie chusteczki, ktoś nagle poświecił mi jupiterem prosto w oczy, a potem załomotał w drzwi. Nie miałam nawet siły się przestraszyć. Bez zastanowienia opuściłam lekko szybę.

      – Czego chcesz? – zapytałam, widząc na zewnątrz ciemną postać.

      – Co się stało? – Usłyszałam męski głos. – Miałaś wypadek?

      – Nie. Po prostu wszystko się popieprzyło.

      – Czyli co? – Rozmówca nie dawał za wygraną.

      – Czyli wszystko. Naprawdę chcesz tego słuchać?

      – Jeśli mnie wpuścisz do środka, to nie ma sprawy. Mam czas. Mogę słuchać.

      To nie było rozsądne. Nawet nie widziałam jego twarzy. W ciemności świeciły tylko oczy, a z samych oczu przecież nic nie wynika.

      Chyba zrozumiał mój niepokój, bo nagle wsunął coś przez szparę w uchylonym oknie.

      – Dowód osobisty i legitymacja służbowa – oznajmił.

      Pełna wątpliwości wzięłam od niego dokumenty, wciąż jeszcze pociągając nosem. Następnie, nie zważając na to, że sterczy mi nad głową tuż za oknem, przystąpiłam do lektury. Dowiedziałam się, że nazywa się Andrzej Bliński, że jest trzy lata starszy ode mnie, ponadto jest autochtonem. Wynikało to zarówno z adresu zameldowania, jak i miejsca urodzenia. Poza tym legitymacja służbowa poinformowała mnie, że jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Szczecińskiego. Nieźle.

      – Nie masz jakiegoś zaświadczenia z policji albo chociaż z plebanii, że nie jesteś mordercą, bandytą czy innym popaprańcem?

      Zaśmiał się. Ciepło i szczerze. Podobał mi się ten śmiech. Mówił o nim więcej niż te plastikowe szpargały w mojej dłoni.

      – Niestety mam jeszcze tylko prawo jazdy i rachunek za telefon. Niezapłacony. I termos.

      – Z kawą?

      – Przykro mi. Z zieloną herbatą.

      – Na zieloną herbatę mnie nie skusisz – poinformowałam go niefrasobliwie i straceńczym ruchem odblokowałam drzwi od strony pasażera.

      – Mam też chusteczki do nosa – dodał, wsiadając, i podsunął mi paczkę, z czego ochoczo skorzystałam, przy okazji mu się przyglądając.

      Był dość wysoki, jednak na oko nieco niższy od Wojtka. Pewnie gdybyśmy stanęli obok siebie, sięgałabym mu do nosa. Nie był też tak mocno zbudowany jak mój brat. Raczej smukły, chociaż widać, że nie cherlak. Umiarkowanie krótkie, gęste włosy, chyba ciemny blond. Nie byłam tego pewna. Twarz miał pokrytą krótkim zarostem, szczęśliwie nie na drwala. Prosty, dość duży nos, szczupła twarz i niesamowicie przenikliwe oczy z głębokim, magnetyzującym spojrzeniem.

      Wcale tego nie planowałam, a jednak nabuzowana nadmiarem atrakcji, kiedy tylko zaczęłam puszczać farbę, popłynęłam i wychlapałam mu wszystko. No, może nie od Adama i Ewy, tylko trochę później. Wiedział już,