Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

Wędrowny, rzadki, ściśle chroniony, ale latem pojawia się u nas w okolicach delty.

      – Pierwsze słyszę – przyznałam, lecz nie miałam jeszcze dość kompromitacji na ten wieczór, bo natrętnie dalej wypytywałam: – Co piszesz?

      Łypnął na mnie z lekkim rozbawieniem, a ja natychmiast się spłoszyłam, uznając, że jeśli klepie tak wytrwale list do kochanki, to zaraz spalę przy nim cegłę i tak się skończy moje śledztwo.

      – Książkę.

      – Naprawdę? – Podekscytowałam się, bo nigdy nie widziałam pisarza przy pracy. – O czym?

      Odwrócił się na krześle w moją stronę i zaczął mi się dokładnie przyglądać, od rozszalałych i mokrych po prysznicu włosów, aż po zmarznięte palce bosych stóp. Pod wpływem jego wzroku zaczęłam nerwowo przestępować z nogi na nogę. Nie przywykłam do taksujących spojrzeń, szczególnie że towarzyszyła im absolutna cisza. Po zakończeniu przydługawej eksploracji wreszcie jednym tchem wyrzucił:

      – O wpływie zmian klimatycznych na półkuli północnej na zwyczaje i rytmy godowe populacji wybranych gatunków ptaków w delcie Świny.

      – Aha – skomentowałam głupawo zbita z pantałyku, bo spodziewałam się kryminału albo sensacji. – To ja już nie przeszkadzam. – Zawróciłam w miejscu i zaczęłam się wycofywać.

      – Nie lataj po domu boso, bo dostaniesz kataru, a więcej chusteczek już nie mam. – Jego głos dogonił mnie przy schodach.

      Uśmiechnęłam się i wróciłam do siebie. Skorzystałam z hasła i sprawdziłam na mapach Google, gdzie jestem. Wiedza w tym zakresie nieco mnie uspokoiła, więc oprzytomniałam. Kretynka. Przecież mogłam włączyć lokalizację w telefonie bez logowania się do wi-fi. Wygrzebałam aparat z torebki i odkryłam, że padła bateria. Pomyszkowałam ponownie i wyszperałam ładowarkę. Podłączyłam ją, uruchomiłam telefon i dowiedziałam się, że Wojtek dzwonił czternaście razy. Wolałam nie truć mu tyłka akustycznie o tej porze, więc wysłałam esemesa o lakonicznej treści: „Żyję i mam gdzie spać”. Ziewnęłam przeciągle. Odłożyłam elektronikę na szafkę nocną. Po namyśle dorzuciłam do tej kolekcji jeszcze klucze od auta i dokumenty mojego gospodarza. Wreszcie wstałam i profilaktycznie zamknęłam się od środka na klucz, który tkwił w zamku. Strzeżonego… i tak dalej. Lepiej zachować ostrożność. Wreszcie zgasiłam światło i uspokojona wróciłam do łóżka.

      W tym momencie zabrzęczał telefon. Wojtek jednak nie spał. „Mówiłem, że Cię spiorę” – napisał. Wytknęłam język w kierunku wyświetlacza, ponownie odłożyłam aparat, padłam na poduszkę i zasnęłam jak kamień. Jak zwykle nie myślałam o niczym.

      Obudziło mnie łomotanie do drzwi. Usiadłam i rozejrzałam się nieprzytomnie po obcym pokoju rozświetlonym blaskiem wczesnego poranka. Był wyposażony dość spartańsko. Prawdopodobnie stanowił pozostałość po pensjonacie: łóżko, pojedyncza wąska szafa, mały stolik z krzesełkiem i szafka nocna, do tego spore okno w spadzistej ścianie. Mój wzrok padł na leżące przy łóżku dokumenty, co gwałtownie przywróciło mi pamięć. Ktoś wali. Pewnie on. Trzeba się odezwać.

      – To ty? – ryknęłam i od razu uświadomiłam sobie, że głupiej już nie było można, bo przecież nikt tu poza nami nie mieszka.

      – Nie. – Usłyszałam. – Duch zamordowanej żony starego Janiaka. Od lat krążę po wyspie w poszukiwaniu rozrywki.

      – Ale ja nie przyjmuję wizyt przed poranną kawą.

      – To nie przyjmuj. Daj mi tylko kluczyki od toyoty, jeśli chcesz, żebym się nią zajął.

      Szlag jasny! Toyota!

      Zerwałam się na równe nogi i dopadłam drzwi. Przez szparę podałam mu to, czego chciał.

      – Niezła fryzurka – zażartował i już go nie było.

      Poczłapałam flegmatycznie do lustra. Spojrzałam pełna obaw. Oczywiście. Wczoraj nie odpaliłam suszarki, więc włosy schły podczas snu, odgniatając się w każdą stronę. Utworzyły przerośnięte, nieuporządkowane gniazdo. Skoro pisze o ptakach, nic dziwnego, że się zainteresował. Stanowiłam osobliwą zagadkę ornitologiczną. Bez entuzjazmu podjęłam z góry skazaną na porażkę próbę naprawy sytuacji.

      Pół godziny później zeszłam do kuchni. Wiedziałam, że jeśli natychmiast nie napiję się kawy, to na pewno zacznę mordować. Wprawdzie dotąd ekspres nie wpadł mi w oko, jednak niemożliwe, żeby go nie uwzględniono przy urządzaniu tak wypasionej kuchni. Przejrzałam wszystkie wyeksponowane powierzchnie płaskie, a potem te poukrywane w szafkach. Ba, niemal je obwąchałam. Ekspresu nie było. Nie znalazłam śladu po jakiejkolwiek kawie: ani sypanej, ani rozpuszczalnej, ani nawet po niewinnej ince. Miotałam się nerwowo, szukając czegokolwiek podobnego do ulubionego napoju. Pewnie gdyby wpadła mi w ręce paczka niezmielonych ziarenek, zaczęłabym je żuć.

      Kiedy zdesperowana miałam wybiec na ulicę w poszukiwaniu sklepu, moja toyota dumnie wtoczyła się na podjazd. Dopadłam do niej od strony kierownicy i zaatakowałam:

      – Dlaczego nigdzie nie ma ekspresu do kawy?

      – Tak, oczywiście, nie musisz mi dziękować. Z autem wszystko w porządku.

      – Że co?

      – Halo, tu Ziemia! Przyprowadziłem twój samochód. Nic mu nie dolega – mówił Andrzej.

      Mój niedokofeinowany mózg zaczął powoli ogarniać sytuację. Znów wyszłam na idiotkę.

      – Nie no, oczywiście, dziękuję bardzo. Dlaczego wczoraj odmówił współpracy?

      – Bo nie dostał pić.

      – Co?

      – Nie zatankowałaś. Bez paliwa nie pojedzie. – Widać było, że ma niezłą radochę i czeka, jaki cyrk jeszcze zdołam odstawić.

      – Cholera jasna… – rzuciłam w przestrzeń, w przelocie wspominając migające kontrolki. Zagapiłam się na leżące na tylnym siedzeniu graty. Olśniło mnie. – Mam!

      – Co takiego? – spytał, z trudem wydostając się przez zbyt lekko uchylone drzwi.

      Stałam blisko i je blokowałam.

      – Mam ekspres! – zakomunikowałam z triumfem.

      Wiedziałam, że spakowanie go wraz z nieotwartą jeszcze paczką kawy może mi w tej dzikiej podróży uratować życie. Sięgnęłam po ukochanego przyjaciela i tuląc go w ramionach, ruszyłam w kierunku domu.

      Mleko było w lodówce. Po dziesięciu minutach siedziałam odprężona przy kuchennym stole i czułam, że wszystko wraca do równowagi. Przede mną stał pełen parującego płynu kubek, a naprzeciwko siedział facet, który w ciągu ostatnich kilkunastu godzin zdołał postawić na nogi mnie i toyotę oraz poznać nas obie z najgorszej strony. Natarczywie wpatrywałam się w jego błękitnozielone oczy.

      Jak Bałtyk, przeleciało mi przez głowę i chyba bezmyślnie powiedziałam to na głos, bo zdziwił się i spytał:

      – Słucham?

      – Nic, nic. Tak gadam do siebie – mruknęłam.

      – Jesteś uzależniona – wygłosił odkrywczą tezę.

      – Jestem – przyznałam. – I dobrze mi z tym. Naprawdę nie lubisz kawy?

      – Nie wiem. Nie mam zwyczaju jej pijać.

      – Jak to możliwe? Jesteś takim grzecznym chłopcem?

      – Niekoniecznie. Dobra, teraz muszę już lecieć. Mam spotkanie i dwa wykłady – oznajmił