Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

się – wyburczałam.

      – Rozumiem, że pojedziesz?

      – Mówię ci, goń się.

      – Zajmiesz kwaterę w bardzo sympatycznej willi. Dostaniesz pokój z łazienką, darmowym wi-fi, dostępem do kuchni i wszystkim, co tam chcesz – uzupełnił moją wiedzę, powoli szykując się do wyjścia i wreszcie, już w progu, zadowolony dodał: – Wyjeżdżasz zaraz po majówce.

      Umiałam się spakować na tydzień. Na upartego – na dwa. A na tak długo? Kompletnie nie wiedziałam, co zabrać, więc gromadziłam rupiecie bez ładu i składu, wrzucając do walizek, co popadnie. Przede wszystkim laptop, zapas książek i ekspres do kawy. Wiedziałam, że bez ekspresu się z Łodzi nie ruszę. Pomknęłam z toyotą do przeglądu, by mieć pewność, że da radę mnie dowieźć na koniec świata, i popłaciłam wszystkie rachunki na sześć miesięcy z góry, żeby potem nie zawracać sobie tym głowy.

      Na koniec zostało spotkanie z Agatą i Grzesiem. To przez nich uległam Wojtkowi. Miał rację. Potrzebowałam dystansu. Oboje powoli stawali się osią mojego życia. Obudziło to we mnie głęboko zakotwiczone poczucie zagrożenia. Potrzebowałam ich znacznie bardziej niż oni mnie. Byłam tego pewna. Takich sytuacji od dziecka bałam się panicznie. Już raz to przerabiałam. Zabrali mi Agatę i nie umiałam przejść nad tym do porządku dziennego. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie dopuściłam nikogo do siebie tak blisko. Za nic nie chciałam powtórki z rozrywki. Przecież Agata już nie choruje, w dodatku oni są we dwoje, a ja jedna. Nie analizowałam. Postanowiłam działać. Przez sześć miesięcy zdążę nauczyć się na nowo samodzielności i uniezależnię się od nich. Od Wojtka też, bo ostatnio zrobił się zbyt braterski i bliski. W ogóle uwolnię się od wszystkich i od wszystkiego. Może to dobry pomysł. Jadę i już!

      Ostatniego wieczoru przed ekspedycją wybrałam się na wizytę pożegnalną z wielką paką łakoci jako łapówką.

      – Nie chcę twoich ciastek – oświadczył Grześ.

      – Dlaczego?

      – Nie będziesz na moich urodzinach.

      Powiało ciężką obrazą, aż zrobiło mi się głupio.

      – Przyślę ci prezent. – Usiłowałam go udobruchać.

      – To nie to samo.

      – A ty mi wyślesz mailem zdjęcie tortu.

      – Po co? Zdjęcia nie zjesz!

      – Możemy rozmawiać przez telefon.

      Tu pojawiła się szansa. Rybka złapała haczyk.

      – Kiedy?

      – A kiedy będziesz chciał?

      Przez chwilę głęboko dumał nad odpowiedzią.

      – W sobotę. Chcę w sobotę, bo wtedy nie ma przedszkola ani pracy i można długo gadać.

      – Zgoda. Może być w sobotę.

      – Zawsze?

      – Oczywiście.

      – A ile będzie tych sobót?

      Policzyłam szybko.

      – Jakieś dwadzieścia pięć.

      – Strasznie dużo – zmartwił się.

      – Pomyśl, ile rzeczy zdążysz mi opowiedzieć – przekonywałam go. – Poza tym mam do ciebie wielką prośbę.

      – Jaką?

      – Zaopiekuj się mamą i Panem Psem, kiedy mnie nie będzie.

      – Luzik. To się da załatwić. Tylko kto zaopiekuje się tobą?

      Zrobiło się smutno. Pozwoliłam sobie na smętną refleksję.

      – Chyba nikt – prorokowałam z głęboką wiarą we własne słowa.

      – Nie przejmuj się – rzucił z powagą, szybko znajdując rozwiązanie. – Po prostu musisz tam od razu kogoś poszukać.

      Nie doceniłam wtedy jego smutku. Nie myślałam, co może oznaczać. Przecież przed tym właśnie uciekałam. Chciałam czuć jak najmniej i żadnych emocji nie definiować. Sądziłam, że tak jest lepiej, nie wnikając, czy to aby nie egoizm, czy kogoś przypadkiem nie zranię. Nie obchodziło mnie to. Niby coś we mnie drgnęło, jednak wciąż jeszcze niewiele mnie obchodziło. Jak ślepy osioł nie dostrzegałam, że zachowuję się jak ojciec. Uparcie tkwiłam w przekonaniu, że wszystko, co w moim życiu złe, jest jego winą, bo nigdy mnie nie kochał. Przez niego musiałam bronić się przed resztą świata.

      Było późne majowe popołudnie. Po pokonaniu ponad pięciuset kilometrów w wiosennym upale padałam na pysk. Moja mała, dzielna toyota ledwo zipała. Nie nawykła do tak długich wycieczek. Świeciła mi już z pretensją różnymi kontrolkami. Olewałam to dokumentnie, czując, że meta jest blisko. W Wolinie przetoczyłam się przez most i pierwszy raz w życiu znalazłam się na wyspie. Nawet mnie to nieco wzruszyło. Może to nie palmy na środku Pacyfiku, jednak trzeba przyznać, że okolica okazała się malownicza. Z prawej cały czas widziałam wodę – ni to rzekę, ni jezioro. Poruszała się niemrawo. Ja też jechałam wolno, bo zwyczajnie miałam dość podróży. Po mniej więcej dziesięciu kilometrach załapałam, że jadę za bardzo na północ i jeśli tak dalej pójdzie, wyląduję w Międzywodziu albo nawet wprost w Bałtyku. Zawróciłam, żeby nie kombinować, a po powrocie do Wolina wypatrzyłam właściwą trasę. Miejscami wiodła przez las, który pysznił się rozszalałą feerią wiosennych odcieni zieleni. Skarciłam się w duchu za to, że wyjeżdżając w pośpiechu, nie uzbroiłam się w wiedzę geograficzną i historyczną o okolicy. Kołatały mi jakieś obrazy wikingów urządzających tu swoje bazy wypadowe i Bolesława Krzywoustego w szale radości po zdobyciu Pomorza. Kojarzyłam wielki głaz narzutowy, który nie wiadomo skąd się wziął, i stojącego na nim dumnie monarchę odbierającego defiladę floty pomorskiej. Szczegóły jednak poumykały. Postanowiłam zatem, że gdy dojadę, zrobię użytek z zapakowanego do walizki laptopa i z obiecanego przez Wojtka wi-fi. Poza tym będę przecież mieć dużo czasu. Mam pracować i odpoczywać, więc już zacierałam ręce na myszkowanie po okolicznych muzeach i archiwach miejskich.

      Przedarłam się przez przeprawę przy Karsiborze. Przed wyjazdem Wojtek straszył mnie korkami i godzinami stania, a tu niespodzianka: dwadzieścia minut i po przygodzie. Nawet mi się podobało, bo nigdy wcześniej nie płynęłam promem. Kolejne kilka minut jechałam przez las i znów znalazłam się w otoczeniu cywilizacji. Zaparkowałam na miniaturowym placyku pod jakimś kantorem i odpaliłam nawigację. Stanowczo nie chciałam ryzykować, że wyląduję za granicą ojczyzny i zacznę się błąkać po obcej, niemieckiej ziemi. Sprawdziłam w telefonie zapisany adres. Ulica Rycerska. Zacnie. Przemówiła do mnie ta nazwa. Czułam coraz większe podekscytowanie, zwłaszcza że mapa obiecywała rychły koniec podróży. Świnoujście to nie Łódź. Czekała mnie przyjemna odmiana. Nie będę potrzebowała połowy dnia, aby się przebić z jednego końca miasta na drugi.

      Po paru minutach w ostatnich promieniach zachodzącego słońca dotarłam we właściwe miejsce. Wysiadłam z auta i namierzyłam tabliczkę z numerem zawieszoną na niewielkim, jasnym i wyraźnie zadbanym piętrowym domu otoczonym wysokim płotem. Ogród tonął w zieleni. Pomyślałam, że to miejsce wygląda na uroczy miniaturowy pensjonat prowadzony przez dyskretne starsze małżeństwo. Może wynajmują pokoje letnikom? Nawet jeśli tak, jest dopiero maj. Na plażowiczów z parawanami za wcześnie. Będzie święty spokój. Może zanim zjadą tłumy, zdążę się ekspresowo uwinąć z robotą. Jest szansa, że Wojtek pozwoli mi wrócić wcześniej z tej przymusowej fuchy.

      Nacisnęłam przycisk dzwonka. Bez skutku. Powtórzyłam – znowu