Isaac Asimov

Fundacja


Скачать книгу

w kwaterze głównej Urzędu Bezpieczeństwa. Pokój, choć luksusowy, był zamknięty. Tak czy owak, mimo wyposażenia była to cela.

      Dopiero o północy przyszło po Trevizego dwóch strażników. Miał więc ponad cztery godziny, aby przemyśleć swoją sytuację. Większość tego czasu spędził, chodząc z kąta w kąt i czyniąc sobie gorzkie wyrzuty.

      Dlaczego zaufał Comporowi?

      A dlaczego miał mu nie ufać? Wydawało się, że całkowicie się z nim zgadza… Nie, to nie to. Wydawało się, że chętnie ulega jego argumentom… Nie, to też nie to. Wydawał się tak głupi, tak łatwowierny i pozbawiony własnego zdania, że Trevize traktował go jako swego rodzaju płytę rezonansową. Compor pomógł mu sprecyzować i lepiej wyartykułować poglądy. Był po prostu użyteczny i Trevize ufał mu tylko dlatego, że było mu z tym wygodnie.

      Teraz jednak zastanawianie się nad tym, czy nie powinien być ostrożniejszy i przejrzeć zawczasu Compora, było bezcelowe. Powinien postępować według starej i sprawdzonej zasady: Nie ufaj nikomu.

      Ale czy można iść przez życie, nie mając do nikogo zaufania? Najwidoczniej trzeba tak postępować.

      Poza tym kto by pomyślał, że Branno będzie aż tak bezczelna i każe uwięzić radnego podczas sesji rady… i że nikt z obecnych na sali nie powie ani słowa w obronie jednego ze swoich? Nawet gdyby absolutnie nie zgadzali się z Trevizem, nawet gdyby gotowi byli ryzykować swoimi głowami, że to Branno ma rację, i tak, dla zasady, powinni zaprotestować przeciw takiemu pogwałceniu immunitetu. Czasami nazywano Branno żelazną kobietą i trzeba przyznać, że swym postępowaniem potwierdziła to określenie…

      Chyba że sama była już w garści…

      Nie! To prowadzi do paranoi.

      Ale jednak…

      Wiedział, że kręci się w kółko, ale nie mógł się oswobodzić od natrętnie powracających myśli. Wtedy przyszli strażnicy.

      – Będzie pan musiał pójść z nami, panie radny – powiedział poważnym, lecz beznamiętnym tonem funkcjonariusz wyższy rangą. Dystynkcje wskazywały, że jest porucznikiem. Miał niewielką bliznę na prawym policzku i wyglądał na znudzonego, jak gdyby za długo był już w służbie i za mało miał do roboty. Można było się tego spodziewać po żołnierzu, którego ludzie od ponad stu lat nie uczestniczyli w żadnej bitwie.

      Trevize nie ruszył się z miejsca.

      – Pańskie nazwisko, poruczniku? – spytał.

      – Jestem porucznik Evander Sopellor, panie radny.

      – Zdaje pan sobie sprawę, poruczniku Sopellor, że łamie prawo? Nie może pan aresztować radnego.

      – Dostaliśmy jednoznaczny rozkaz, proszę pana.

      – To nieważne. Nikt nie może panu kazać aresztować radnego. Musi pan sobie uświadomić, że czeka pana za to sąd wojskowy.

      – Pan nie jest aresztowany – odparł porucznik.

      – A więc nie muszę iść z wami, prawda?

      – Kazano nam odeskortować pana do domu.

      – Znam drogę.

      – I chronić pana w drodze.

      – Przed czym? Albo przed kim?

      – Przed tłumem, który może się tam zebrać.

      – O północy?

      – Właśnie dlatego czekaliśmy aż do północy. A teraz, mając na względzie ochronę pańskiej osoby, prosimy, żeby poszedł pan z nami. Pragnę dodać, że jeżeli będzie to konieczne, mamy użyć siły. Mówię to nie po to, żeby grozić panu, ale żeby pan o tym wiedział.

      Trevize widział, że byli uzbrojeni w baty neuronowe. Podniósł się, mając nadzieję, że robi to z godnością.

      – A więc chodźmy do mnie. Czy może zamierzacie zabrać mnie do więzienia?

      – Nie mamy rozkazu, żeby pana okłamywać – powiedział porucznik z lekkim odcieniem dumy.

      Trevize zrozumiał, że ma do czynienia z prawdziwym żołnierzem, który skłamałby tylko na wyraźny rozkaz, a i wtedy wyraz jego twarzy i ton jego głosu świadczyłyby, że robi to z niechęcią.

      – Przepraszam pana, poruczniku. Nie wątpię w prawdziwość pańskich słów – powiedział.

      Na zewnątrz czekał na nich samochód. Ulica była pusta. Nie było żywego ducha, a cóż dopiero mówić o tłumie, ale porucznik nie kłamał. Nie powiedział przecież, że na zewnątrz stoi czy zbiera się tłum. Wspominał tylko o tłumie, „który może się tam zebrać”.

      Porucznik dobrze pilnował Trevizego, trzymając go między sobą a samochodem. Radny nie miał żadnej szansy, żeby się odwrócić i wziąć nogi za pas. Sopellor wszedł zaraz za nim i usiadł obok niego w tyle wozu.

      Ruszyli.

      – Kiedy już znajdę się w domu – rzekł Trevize – będę mógł, jak przypuszczam, zająć się swobodnie swoimi sprawami, na przykład wyjść, jeśli będę miał taką ochotę.

      – Mamy rozkaz, żeby nie przeszkadzać panu w niczym, co nie łączy się z ochroną pańskiej osoby.

      – Co nie łączy się z ochroną mojej osoby? A co to znaczy?

      – Polecono mi zakomunikować panu, że nie może pan opuszczać domu. Na ulicy nie jest pan bezpieczny, a ja odpowiadam za pańskie bezpieczeństwo.

      – To znaczy, że nałożono na mnie areszt domowy.

      – Nie jestem prawnikiem, panie radny. Nie wiem, co to znaczy.

      Patrzył prosto przed siebie, dotykając łokciem boku Trevizego. Golan nie mógł wykonać nawet najmniejszego ruchu, który uszedłby uwagi porucznika.

      Pojazd zatrzymał się przed małym domkiem Trevizego we Flexner, przedmieściu Terminusa. Radny mieszkał sam – jego przyjaciółka Flavella, mając dosyć nieuporządkowanego trybu życia, do którego zmuszały Trevizego obowiązki, opuściła go – nie spodziewał się więc, by ktoś na niego czekał.

      – Mogę wysiąść? – spytał Trevize.

      – Ja wyjdę pierwszy. Wprowadzimy pana do domu.

      – W trosce o moje bezpieczeństwo?

      – Tak, proszę pana.

      Za drzwiami czekało na niego dwóch strażników. Paliło się nocne światło, ale ponieważ okna wykonano z jednostronnie przezroczystego szkła, nie widać go było z zewnątrz.

      Trevizego oburzyło to bezczelne wtargnięcie do jego domu, ale szybko się uspokoił. Jeśli rada nie była w stanie obronić go we własnej sali posiedzeń, to czy można się było dziwić, że dom nie jest już jego twierdzą?

      – Ilu jeszcze was tu jest? – spytał. – Cały pułk?

      – Nie, panie radny – odpowiedział mu twardy i stanowczy głos. – Oprócz tych, których pan widzi, jest tu tylko jedna osoba. Dosyć długo czekałam na pana.

      W drzwiach salonu stała Harla Branno, burmistrz Terminusa.

      – Nie sądzi pan, że już czas, żebyśmy porozmawiali?

      Trevize gapił się w osłupieniu. W końcu rzekł:

      – Cała ta farsa po to, żeby…

      Branno przerwała mu cicho, lecz stanowczo:

      – Spokojnie, panie radny. A wy czterej… na zewnątrz! Już! Nie będziecie tu potrzebni.

      Czterej strażnicy zasalutowali i wyszli. Trevize i Branno zostali sami.

      Rozdział