Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał


Скачать книгу

brnąc w tych ciemnościach po błocie.

      – Tu nie Londyn. Nie mamy zbyt jaskrawego oświetlenia – warknął niemal wrogo Pings.

      Antoni spojrzał zdziwiony. W tej chwili pochwycił szybkie, niepewne spojrzenie Elizy.

      – Czy może pani podać ser? – zapytał nagle.

      – Bardzo proszę – szepnęła, nie podnosząc na niego oczu. Wydało mu się, że w głosie jej zabrzmiało coś jakby wdzięczność.

      „Jacyś dziwaczni ludzie” – pomyślał, podsuwając talerz z serem. I nagle żal mu się zrobiło tej delikatnej, bladej dziewczyny, która musiała mieć ciężkie życie z ponurym, mrukliwym ojcem. Czas pewien jadł w milczeniu, systematycznie zaspokajając głód.

      – Musi pan być bardzo zmęczony – powiedział niespodziewanie Pings, wycierając serwetą wargi i brodę. – Podróże są bardzo męczące.

      – Tak. Jestem trochę zmęczony – odparł niewyraźnie Antoni, czując, że pod wpływem tych szarych, niezwykle przenikliwych oczu traci swą zwykłą pewność siebie. Brodacz popatrzył na niego uważnie.

      – Chętnie przenocowalibyśmy pana u siebie, ale w jednym pokoju ja śpię, a drugi zajmuje moja córka, więc pan rozumie…

      – Ależ, cóż znowu – przerwał żywo Antoni. – Nie miałem najmniejszego zamiaru prosić państwa o nocleg. Wstąpiłem tylko po to, aby zasięgnąć informacji, gdzie można przenocować. Jestem i tak bardzo zobowiązany za dowód gościnności. Nie będę się dłużej państwu narzucał.

      Dziewczyna spojrzała na niego niespokojnie.

      – Jeszcze bardzo wcześnie – powiedziała pośpiesznie. – Może pan przecież jeszcze chwilę u nas posiedzieć.

      Pings wyjął z kieszeni fajkę.

      – Żałuję, że nie mamy większego mieszkania – powiedział ponuro, nadając tym słowom nazbyt poważną intonację. – Ale cóż, jestem tylko nauczycielem matematyki w tutejszej szkole. Pan rozumie, nie zarabiam zbyt wiele. Tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Trudno sobie pozwolić w tych warunkach na większe mieszkanie. Co prawda córka moja także pracuje, ale to wszystko nie wystarcza. Małe miasteczko, cóż można zdziałać w takiej dziurze jak Farrow. Powiada pan – błoto, ciemno, brudno. No cóż, mój panie, to nie Londyn, to nie Londyn. Ale przecież i takim małym miasteczkiem nie należy pogardzać, prawda, panie Walton?

      – Ależ oczywiście, oczywiście – zapewnił pośpiesznie Antoni, zaskoczony tym przemówieniem. – W nocy nie mogłem się zorientować, ale jestem przekonany, że mi się tu będzie bardzo podobać.

      – Tak, tak – ciągnął dalej brodacz. – Każdy myśli, że tylko duże miasto, stolica, wielki świat, że to tylko jest coś warte, ale nie zawsze, nie zawsze. Różnie się życie ludziom układa, bardzo różnie. Nie można przecież powiedzieć, że na takie małe miasteczko nie warto już zupełnie zwracać uwagi. I tutaj przecież mogą się trafić ludzie wartościowi. Cóż, zapewne żyłem kiedyś inaczej. Miałem żonę, byłem kimś, ale to minęło, żona moja nie lubiła mojej brody. Czy to nie jest śmieszne, mój panie, no, niech pan sam powie, czy to nie jest śmieszne? Dlaczego ona właściwie nie lubiła mojej brody?

      – Ależ tatusiu, pana Waltona wcale nie interesują te sprawy – przerwała pośpiesznie Eliza.

      – Przeciwnie. Słucham z wielkim zainteresowaniem – zapewnił Antoni.

      Brodacz wyjął fajkę z zębów i ponuro zapatrzył się w czerniejące nocą okno.

      – Skoro to nikogo nie interesuje, nie mówmy już o tym – mruknął niechętnie. Antoni był zły, że dziewczyna przerwała tę rozmowę.

      – No, na mnie już czas – powiedział, wstając. – Bardzo dziękuję i przepraszam za kłopot, jaki państwu mimo woli sprawiłem.

      – Gdzież pan będzie nocował?

      – Chyba tylko w gospodzie Darlena – odezwał się obojętnie brodacz.

      – Nie wiem, czy pan Walton zdecyduje się nocować u Darlena? – powiedziała Eliza.

      – A to dlaczego? – zainteresował się Antoni. – Nie jestem zbyt wybredny.

      – Gospoda Darlena cieszy się złą opinią.

      Antoni uśmiechnął się.

      – Nie sądzę, żeby mi się mogło przytrafić coś złego przez jedną noc – powiedział wesoło. – Gdzież jest ten sławny zajazd?

      – Pójdzie pan tą ulicą do końca, a potem na prawo – objaśnił Pings. – Niedaleko od szosy zobaczy pan duży murowany budynek, kryty czerwoną dachówką. To będzie gospoda Darlena.

      – Ja bym panu jednak nie radziła – szepnęła Eliza.

      – Niech pani będzie o mnie spokojna. Nie pozwolę się skrzywdzić.

      – Proszę nie zwracać na nią uwagi – mruknął Pings. – Moja córka jest ogromnie przewrażliwiona.

      Antoni raz jeszcze podziękował za gościnę, zabrał z przedpokoju swą walizę i po chwili zagłębił się ponownie w ciemności.

      Idąc w dół błotnistą, mroczną ulicą, zastanawiał się nad tym wszystkim, co widział i słyszał przed chwilą. Już teraz nie żałował, że przyjechał do tego miasteczka. Może nareszcie zdobędzie temat do nowej powieści. Tajemniczy nauczyciel matematyki był świetną postacią literacką. Wyczuwało się w tym człowieku jakąś ukrytą tragedię życiową, która rzucała ponury cień na niego samego i na tę biedną, wątłą dziewczynę. Blada twarz Elizy stała mu żywo przed oczami. Jej delikatna, niezwykle subtelna uroda miała w sobie coś niepokojącego i pociągającego zarazem. Nietrudno było odgadnąć, że córka Pingsa żyje w ciasnym, przytłaczającym ją kręgu wydarzeń, z którego nie umie się wyzwolić. Być może, iż ulegała całkowicie tyranii ojca, który nie robił wrażenia człowieka zbyt łatwego w pożyciu.

      Deszcz padał teraz ze zdwojoną energią, a przejmujący wicher dął niemiłosiernie. To przerwało Antoniemu rozmyślania na tematy literackie. Przyśpieszył kroku, chcąc jak najprędzej dostać się do zbawczej gospody. Tajemnicze aluzje pod adresem zajazdu owego Darlena były niczym w porównaniu z panującą na dworze zawieruchą. Przypomniawszy sobie obawy Elizy, Antoni uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Nie miał przy sobie nic specjalnie cennego i nie obawiał się grabieży. Mimo woli dotknął rewolweru wsuniętego do tylnej kieszeni spodni. Ulica, na której mieszkał Pings z córką, wlokła się w nieskończoność. Wreszcie jednak w ciemnościach zamajaczył zapowiedziany zakręt. Znużony wędrowiec ruszył na prawo z nową nadzieją w sercu.

      Jeszcze kilometr forsownego marszu i rzeczywiście wyłoniły się niewyraźne kontury dużego budynku. Antoni przyśpieszył kroku i dobywając resztek sił, stanął przed gospodą Darlena. Wszystko tu tonęło w ciemnościach, tylko w jednym małym okienku błyskało słabe, anemiczne światło. Antoni odszukał z trudem drzwi i zakołatał energicznie. Miał już dość świeżego powietrza. Stukanie odbiło się głuchym echem w ciemnościach. Cisza. Po kilku nieudanych próbach, aby się dostać do wnętrza, Antoni wspiął się na mur i uderzył pięścią w oświetlone okno. Po chwili otworzyła się mała szybka i ciemna głowa wychyliła się na zewnątrz.

      – A czego tam? – rozległ się niezbyt zachęcający, schrypnięty głos.

      – Szukam noclegu – zawołał Antoni. – Proszę otworzyć.

      – Noclegu? – padło zdumione pytanie, jakby gospoda była miejscem najmniej odpowiednim do spędzenia nocy.

      – No tak – zniecierpliwił się Antoni. – Niechże pan otwiera.

      – A kto pan jest? Może z policji?

      – Nie z