Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał


Скачать книгу

align="center">

      Doktor Gordon pojawia się na widowni

      – Kto z państwa następny? Proszę.

      Wysoki, rosły mężczyzna w znakomicie skrojonym garniturze podniósł się z wyściełanego krzesła i wszedł do gabinetu lekarza.

      – Proszę, niech pan siada. Nazwisko pana?

      – Bissinger.

      – Imię?

      – Robert.

      – Ile pan ma lat?

      – Czterdzieści pięć.

      Gordon odłożył pióro i spojrzał bardzo uważnie na pacjenta.

      – No dobrze – powiedział po chwili. – Co panu dolega?

      – Jestem ostatnio okropnie zdenerwowany, panie doktorze – zawołał gwałtownie Bissinger. – Po prostu rady sobie dać nie mogę. To jest coś strasznego.

      – I jakież są objawy tego zdenerwowania?

      Pacjent pośpiesznie zapalił papierosa i zaciągnął się dymem.

      – Bardzo źle sypiam, ręce mi się trzęsą, nie mogę spokojnie usiedzieć na miejscu, wszystko mnie drażni, łatwo wpadam w złość, staję się przykry dla otoczenia. W ogóle, panie doktorze, już tak dłużej żyć nie mogę.

      Gordon spokojnie obserwował mówiącego, nie spuszczając oczu z jego twarzy.

      – No tak – powiedział po chwili. – Zobaczymy. Proszę się rozebrać.

      Bissinger nerwowo zrzucił z siebie ubranie i położył się na wąskiej ceratowej kanapce. Gordon badał pacjenta bardzo uważnie, polecając mu przybierać rozmaite pozycje. Wreszcie odłożył wszystkie przyrządy, podszedł do biurka i coś zanotował.

      – Proszę, niech się pan ubierze. Nic u pana specjalnego nie znajduję. Organizm właściwie zupełnie w porządku. Serce pracuje prawidłowo. Poza niewielką nerwicą nie ma żadnych poważniejszych zmian. Nerwy rzeczywiście ma pan w bardzo złym stanie. Od jak dawna odczuwa pan to niezwykłe zdenerwowanie?

      – Mniej więcej od dwóch miesięcy, panie doktorze.

      – Czy miewa pan uczucia niewytłumaczalnego lęku?

      – O tak. Bardzo często. Ostatnio nawet boję się spać w ciemnym pokoju i przez całą noc palę lampkę. To jest bardzo przykre. Nigdy nie byłem tchórzliwego usposobienia.

      Gordon w zamyśleniu wodził ołówkiem po kartce białego papieru.

      – Teraz niech mi pan powie, panie Bissinger, czy pan uświadamia sobie, dlaczego jest pan ostatnio tak bardzo zdenerwowany. Proszę o szczerą odpowiedź.

      Zapytany zmieszał się i trwożnie spojrzał na doktora.

      – Niech pan będzie zupełnie spokojny – uspokoił go Gordon. – Nikt nas tu nie słyszy. To, co pan powie, nie wyjdzie nigdy poza ściany tego pokoju. Więc proszę o szczerą odpowiedź, czy pan wie o przyczynie swego zdenerwowania.

      – Tak – powiedział cicho Bissinger.

      – No więc cóż pana wyprowadza z równowagi?

      Pacjent zapatrzył się w okno i milczał ponuro.

      – Słucham pana – podjął po chwili Gordon. – Przecież powiedział pan, że zna pan przyczynę swego zdenerwowania.

      – Tego nie mogę powiedzieć, panie doktorze. To są moje osobiste sprawy.

      – Jak pan uważa, ale ostrzegam, że w takim razie niepotrzebnie pan do mnie przychodził. W tych warunkach nie potrafię panu dopomóc. Lekarz jest w takich wypadkach jak spowiednik. Nie można mieć przed nim tajemnic.

      – Nie mogę tego powiedzieć – mruknął z uporem Bissinger. – Nie mogę.

      – Ha, cóż, nie mam na to rady – uśmiechnął się Gordon. – Jak nie, to nie. Nie potrafię pana zmusić. Mogę panu najwyżej zapisać brom, walerianę lub adonis vernalis, ale te wszystkie środki nie wpłyną zasadniczo na pańskie samopoczucie. Jeżeli pan nie chce zdradzić mi swej tajemnicy, musi pan sobie sam radzić.

      Bissinger wstał i bez słowa wyszedł z gabinetu. W jego pochylonej postaci znać było rezygnację i zniechęcenie. Gordon popatrzał za nim przez chwilę. Był niezadowolony z siebie. Przyjął jeszcze trzech pacjentów, a następnie zadzwonił na Horacego i kazał sobie podać szklankę gorącej herbaty i coś do jedzenia. Dopiero teraz przypomniał sobie, że w nawale zajęć zapomniał zjeść lunch.

      Od wizyty Bissingera upłynęło kilka dni i Gordon z wolna zapomniał o tajemniczym pacjencie. Miał bardzo dużo pracy w szpitalu i u siebie w domu, a poza tym nie mógł całkowicie zaniedbywać swych obowiązków towarzyskich. Był bardzo lubiany i posiadał szerokie grono znajomych i przyjaciół. Nic też dziwnego, że często zapraszano go na brydża lub na dansingi. Wykręcał się, jak umiał, ale ostatecznie musiał od czasu do czasu znaleźć wolną chwilę dla przyjaciół.

      Pewnego słonecznego popołudnia, gdy już drzwi się zamknęły za ostatnim pacjentem, zadzwonił gwałtownie telefon, wyrywając Gordona z głębokiej zadumy. Telefonował doktor Peters, prosząc swego kolegę na konsylium do pani Tollay, która uległa gwałtownemu atakowi nerwowemu.

      Gordon, który miał zupełnie inne plany, skrzywił się, ale nie mógł odmówić swej pomocy przyjacielowi i obiecał, że przyjedzie.

      Państwo Tollay mieszkali na drugim końcu miasta w dzielnicy willowej, toteż Gordon, nie tracąc czasu, kazał sobie sprowadzić taksówkę i zapakowawszy do teczki potrzebne narzędzia, pośpiesznie wsiadł do samochodu.

      Choroba pani Tollay okazała się typowym przypadkiem histerii starzejącej się kobiety i konsylium lekarskie było najzupełniej zbyteczne. Pan Tollay był jednakże bogatym przemysłowcem i mógł pozwolić sobie na to, aby do swej żony wezwać najlepszych lekarzy. Nie omieszkał też powiedzieć z uśmiechem zadowolenia, że stać go na to, aby zapewnić żonie dobrą opiekę.

      Doktor Peters, trochę speszony, przepraszał swego kolegę za to, że właściwie niepotrzebnie go niepokoił.

      – Drobnostka – uśmiechnął się Gordon. – Przewietrzę się trochę. To mi dobrze zrobi.

      – Czy zamierzasz iść piechotą? – spytał Peters, widząc, że jego przyjaciel wymija postój taksówek.

      – Tak. Trochę się przejdę. Prowadzę obecnie taki siedzący tryb życia, że trochę ruchu bardzo mi się przyda. Jak będziemy mieli dosyć spaceru, weźmiemy taksówkę. Trzeba korzystać z pogody.

      – Tak, rzeczywiście, mamy dzisiaj niezwykle piękny dzień – przyznał Peters. – Dawno już nie widziałem w Londynie takiej pogody o tej porze roku.

      Obaj lekarze szli wolno ulicą, rozmawiając o swych zawodowych sprawach i kłopotach. Peters był kolegą uniwersyteckim Gordona, ale życie tak mu się układało, że praktykował dotychczas przeważnie na prowincji i dopiero od niedawna począł specjalizować się w chorobach nerwowych. Bardzo chętnie też korzystał z doświadczenia swego sławnego przyjaciela.

      Jesienny dzień powoli gasnął. Szary, pełen melancholii mrok wypełzał z głębi ulicy i rozrastał się z każdą chwilą. W oknach domów poczynały pojawiać się pierwsze światła. Leciutka, mlecznoszara mgła unosiła się ponad dachami. Z chwilą zniknięcia promieni słonecznych powiało chłodem i smutkiem.

      – Czy znalazłeś już jakieś mieszkanie w Londynie? – spytał Gordon.

      Peters machnął niechętnie ręką.

      – Gdzież tam, ciągle muszę dojeżdżać. To zupełnie beznadziejna sprawa.

      Nagle z pobliskiej willi rozległ się przeraźliwy krzyk. Peters przystanął.

      – Słyszysz? – powiedział,