– mruknęła.
Stanęła na palcach, żeby go pocałować. Poczuła dłonie Granta na plecach i nagle została uniesiona w powietrze. Mocno objęła Granta nogami.
– Obiecuję – dodała, kiedy niósł ją do sypialni.
ANNABEL – 11.11.2015
Matthew Werner spóźniał się. Jego żona Annabel siedziała samotnie na tarasie ich genewskiego mieszkania, ubrana w czarną suknię koktajlową i długie futro z soboli, które otrzymała od Matthew w prezencie, kiedy przeprowadzili się do Szwajcarii. Fryzjerka przy Cours de Rive uczesała jej kasztanowe włosy w niespokojne fale. Buty – czółenka na kilkunastocentymetrowych obcasach, do których zakupu namówiła ją sprzedawczyni w butiku przy Rue de Rhone, choć Annabel nie miała na nie najmniejszej ochoty – mocno uciskały palce. Ale gdy przeglądała się w wysokim lustrze w garderobie, właśnie te buty zdawały się sprawiać, że jej nogi wyglądały na niesłychanie długie i kształtne. Z obcasów wydobywały się czarne jedwabne wstążki, oplatające jej kostki i nogi do połowy łydek, dzięki czemu mogło się wydawać, że Annabel jest baleriną, stąpającą na czubkach palców. W Nowym Jorku pewnie przez długi czas przyglądałaby się taki butom w oknach wystawowych. Na pewno nie weszłaby jednak po nie do sklepu. Uznałaby je za zbyt niepraktyczne i zbyt drogie. W Nowym Jorku Annabel chodziła zazwyczaj w płaskim obuwiu albo co najwyżej na niskich koturnach z okrągłymi przodami, dobrze sprawdzającymi się w wypadku osoby spędzającej długie godziny na nogach. W Nowym Jorku Annabel pracowała. Jeździła metrem, a nie limuzyną z kierowcą. Nie wydawała pieniędzy na buty, które kosztowałyby równowartość jej tygodniowej wypłaty. Tutaj, w Genewie, najpierw podpisywała paragon, a dopiero potem spoglądała od niechcenia na wywieszkę z ceną zakupionego towaru.
W domu zorientowała się, że właściwie nie potrafi w tych butach chodzić. W surowym oświetleniu garderoby koronka przy kostce wyglądała teatralnie. Annabel nie wiedziała, czy wciąż wygląda w nich jak żona bankiera czy już raczej jak kurtyzana. Wszystkie inne żony bankierów robiły zakupy w butiku, w którym ona kupiła te buty. Wszystkie wyglądały podobnie, podobnie się ubierały, grywały razem w tenisa. Ale czasami Annabel odnosiła wrażenie, że po przybyciu do Genewy z wieloma ludźmi zaczęła tracić wspólny język. A poza tym nie potrafiła być typową żoną bankiera. W większości kobiety o tym samym statusie zachowywały się wobec niej grzecznie, lecz wszystkie trzymały ją na dystans. Co więcej, po pierwszym wysypie zaproszeń na lunche właściwie traciła z nimi kontakt. Wciąż były dla niej miłe podczas różnych firmowych imprez, jednak zdawały się rozumieć, podobnie jak ona sama, że Annabel znacznie się od nich różni. Uznała jednak, że całkowicie jej to odpowiada. Większość żon bankierów chciała rozmawiać o pokazach mody w Paryżu, o swoich wiejskich domach i ostatnich wypadach na Sardynię. Większość stroiła się na każdą, nawet najmniejszą okazję, nawet na pierwszy lepszy weekendowy brunch. Oczywiście, było jej miło znaleźć się od czasu do czasu w ich gronie. Jednak zasadniczo Annabel cieszyła się, mogąc samotnie zwiedzać muzea, przesiadywać w kawiarniach nad książkami albo wcześnie chodzić spać. Bale dobroczynne i eleganckie kolacje to wydarzenia, które nie stanowiły dla niej atrakcji. I od zawsze nienawidziła tenisa.
Buty były tak drogie, że nie zdobyła się na decyzję, aby nigdy w życiu ich nie ubrać. Postanowiła, że wyjdzie w nich z domu przynajmniej raz. Miała nadzieję, że wyglądają na swoją cenę. Matthew uwielbiał widywać ją w drogich rzeczach. Mawiał, że właśnie dlatego tak ciężko pracuje.
– Aby cię rozpieszczać – dodawał.
Na razie jednak Annabel rozwiązała wstążki i uwolniła się z ciasnego obuwia. Wsunęła stopy pod swoje szczupłe uda, aby zachowały ciepło. Miała ochotę zapalić papierosa, żeby zabić nudę oczekiwania, jednak się powstrzymała. Matthew byłby zły. Na jego użytek Annabel twierdziła, że nie zapaliła papierosa od wyjazdu z Nowego Jorku. Jednak zawsze miała w domu dyżurną paczkę, schowaną przed mężem w salonie za albumami z reprodukcjami dzieł sztuki. Matthew nigdy nie oglądał tych albumów, Annabel nie ryzykowała więc, że jej tajemnica zostanie odkryta. Matthew nie interesował się sztuką, chyba że chodziło o zlecone przez klientów inwestycje w jakieś cenne dzieła; tak, sztuka oznaczała dla niego wyłącznie inwestycje. Annabel pozwalała sobie na jednego, a rzadziej na dwa papierosy dziennie, jednak tylko wtedy, gdy Matthew pracował do późnego wieczoru. Co w sumie zdarzało się często.
Siedząc na tarasie, Annabel słyszała, jak po ulicy cicho suną tramwaje, jak klekoczą na trotuarze drewniane koła dorożek, wynajmowanych przez turystów. Zazwyczaj te odgłosy ją uspokajały. Jednak nie dzisiaj. Dzisiaj ją tylko denerwowały. Spojrzała na stalowoszare niebo i przez chwilę się zastanawiała, kiedy zacznie padać śnieg. Prognozy zapowiadały śnieżycę jeszcze na dzisiejsze późne popołudnie. Bardzo chciała, żeby Matthew wrócił już do domu. Bez niego czuła się w tym mieszkaniu jak w hotelu, a nie jak u siebie. W luksusowym, lecz jednak mało przyjaznym hotelu. Wciąż stały tutaj te same szare sofy z jedwabnymi poduszkami niczym z sieci Ikea i te same stoliki ze szklanymi blatami, które zastali, wprowadzając się. Wszystko było tutaj eleganckie, lecz nie miało duszy. W końcu mieszkanie należało do korporacji, do Swiss United, która wynajmowała je pracownikom po cenie znacznie niższej niż rynkowa. Była to jedna z wielu zalet pracy Matthew. Przez minione dwa lata Annabel dodała tutaj kilka osobistych akcentów – w salonie wisiał na przykład obraz, który namalowała, impresjonistyczny pejzaż Florencji, jej podarunek dla Matthew, mający mu przypominać ich miesiąc miodowy. Półki wypełniały książki Annabel. Chociaż Matthew powiedział, że to nie jest konieczne, ściągnęła z Nowego Jorku ich bieliznę pościelową: szeleszczące powłoki i powłoczki z gołębimi brzegami, z literą „W” wyhaftowaną na każdej poduszce i na każdym ręczniku. Dzięki nim to tymczasowe mieszkanie bardziej przypominało jej dom. Na początku wszędzie porozstawiała tu fotografie w ramkach: na stolikach, na półkach między książkami, na gzymsie kominka. Na jednej z nich Annabel i Matthew całowali się na tylnej kanapie starej,wymalowanej w szachownicę limuzyny, którą wynajęli, aby wywiozła ich z przyjęcia weselnego w TriBeCa. Na kolejnej gotowali homary w rachitycznym domku na plaży, który wynajęli ostatniego lata przed wyjazdem do Genewy. Na następnej Annabel w otoczeniu przyjaciół otwierała swoją pierwszą galerię. Z większością spośród nich, cóż, nie utrzymywała już kontaktów. Początkowo miała nadzieję, że dzięki fotografiom mniej będzie tęsknić za domem, tymczasem było odwrotnie. Kiedy na nie spoglądała, czuła się straszliwie samotna. Dlatego pewnego wieczoru, gdy Matthew wciąż był w pracy, wypiła całą butelkę wina, zawinęła wszystkie fotografie w papier do pakowania i umieściła je na najwyższej półce w jednej z szaf.
Spróbowała zastąpić je nowymi, które miały upamiętniać ich życie w Genewie, jednak nie miała ich wiele. Matthew w ciągu tygodnia podróżował tak często, że gdy nadchodził piątek, miał ochotę jedynie na to, aby pomieszkać w domu, odpocząć, ewentualnie poćwiczyć na siłowni. Czasami odwiedzał klientów w jakichś ekscytujących miejscach – w Madrycie, w Berlinie albo na południu Francji – i wtedy zabierał Annabel w podróż ze sobą. Były to jednak podróże służbowe i Annabel nie miała wtedy z męża wielkiej pociechy. Na jej trzydzieste urodziny pojechali jednak do Wenecji, lecz Matthew spędził większość tej wyprawy na rozmowach telefonicznych z jakąś rozhisteryzowaną klientką, będącą w trakcie rozprawy rozwodowej. Annabel sama wędrowała po mieście i sfotografowała wówczas jedynie wnętrze lodziarni, którą polecił jej znajomy o imieniu Julian oraz ogromną grupę gołębi na placu Świętego Marka. Kilkakrotnie wyjeżdżali na narty, zazwyczaj do Zermatt, gdzie Swiss United utrzymywało domek alpejski dla najbardziej znaczących bankierów, jednak na miejscu zawsze byli tam również koledzy jej męża. W większości byli doskonałymi narciarzami, którzy – tak jak Matthew – lubowali się w zjeżdżaniu poza wyznaczonymi trasami albo w karkołomnych