Shalini Boland

Sekret matki


Скачать книгу

pyright © Shalini Boland, 2017

      All rights reserved

      © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2019

      Opieka redakcyjna: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK

      Redakcja: ANNA RUDNICKA

      Korekta: URSZULA SROKOSZ-MARTIUK, BARBARA TURNAU, MAŁGORZATA WÓJCIK

      Projekt okładki: www.emmagraves.co.uk

      Zdjęcia na okładce: © Trevillion/ Shutterstock

      Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ

      Wydanie pierwsze

      ISBN 978-83-08-06782-6

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      tel. (+48 12) 619 27 70

      fax. (+48 12) 430 00 96

      bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

      e-mail: [email protected]

      Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Dla Pete’a.

      Twoje imię znaczy „skała” i tym właśnie jesteś dla mnie.

      Moją opoką.

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      Migocące lampy uliczne oświetlają szary chodnik, upstrzony łatami brudnego śniegu i śliskiego czarnego lodu. Samochody raz po raz rozpryskują zmrożoną breję zebraną przy krawężniku. Powinnam się maksymalnie skupić, by utrzymać równowagę. Byłoby mi cieplej w ręce, gdybym je ukryła w kieszeniach płaszcza, ale muszą pozostać swobodne, bym mogła się chwytać murów, płotów, drzew czy latarni. Nie chcę się przewrócić. Choć czy rzeczywiście to by było takie straszne, gdybym się poślizgnęła na lodzie? Mokre dżinsy, posiniaczony tyłek. To nie koniec świata. Istnieją gorsze rzeczy. Znacznie gorsze.

      Jest niedziela: ostatnie tchnienie tygodnia. Przykre preludium przed poniedziałkiem, kiedy wszystko zacznie się od nowa; samotnicza iluzja życia. Niedziela stała się dla mnie czarnym punktem na horyzoncie, rosnącym z każdym dniem. Teraz, gdy dobiega końca, czuję ulgę, lecz mimo to już czekam na następną. Dzień, w którym odwiedzę cmentarz, stanę nad grobami obojga i gapiąc się na trawę oraz kamień, będę z nimi rozmawiać, zastanawiając się, czy słyszą moją głupią paplaninę, czy jedynie rzucam słowa na wiatr. Wystaję tak w prażącym słońcu, w ulewnym deszczu, na mrozie i w gęstej mgle. Tydzień w tydzień. Nie opuściłam jeszcze ani jednej niedzieli.

      Śnieg z deszczem smaga mnie po twarzy. Pod ukłuciem lodowatych igieł mrugam i ostro wciągam powietrze. W końcu skręcam z głównej ulicy w bardziej osłonięty wąski zaułek, gdzie wiatr jest mniej gwałtowny. Moją trasę znaczy tęczowy szereg przepełnionych kubłów na śmieci, czekających na wywiezienie następnego dnia o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Odwracam wzrok od okien, w których migoczą lampki choinkowe, przypominające mi o szczęśliwszych świętach Bożego Narodzenia. Przedtem.

      Jestem prawie na miejscu.

      Moja skromna szeregówka na północy Londynu stoi w połowie uliczki. Popycham zardzewiałą furtkę, omijając wzrokiem zaniedbany ogródek od frontu z opakowaniami po słodyczach i chipsach, które wiatr przywiał z ulicy, wciśniętymi pomiędzy kępy wysokiej trawy i rozrośnięte krzewy. Grzebię zgrabiałymi palcami w torebce, aż zaciskają się na pęku kluczy. Cieszę się, że dotarłam do domu i uciekłam przed zimnem, lecz i tak energia uchodzi ze mnie, kiedy po otwarciu drzwi wkraczam w mroczną ciszę korytarza przesyconą pustką ich nieobecności.

      Przynajmniej jest ciepło. Zrzucam płaszcz, kopnięciami pozbywam się butów, ciskam torbę na stolik i zapalam światło, unikając swojego smutnego odbicia w lustrze. Kieliszek wina byłby mile widziany. Zerkam na zegarek – dopiero siedemnasta dwadzieścia. Nie. Będę grzeczna i zamiast tego zrobię sobie gorącą czekoladę.

      Dziwne, drzwi do kuchni są zamknięte. To niezwykłe, bo zawsze zostawiam je otwarte. Może zatrzasnął je przeciąg, kiedy wchodziłam. Ciężkim krokiem pokonuję korytarz i staję jak wryta. Przez szparę na dole widać, że w pomieszczeniu pali się światło. Ktoś jest w środku. Wstrzymuję oddech i czuję, jak świat zwalnia na chwilę, zanim ruszy ponownie naprzód. Czyżbym zaskoczyła włamywacza?

      Nasłuchuję. Zza drzwi dolatuje jakiś dźwięk. Nucenie. W mojej kuchni podśpiewuje dziecko. Ale przecież ja nie mam dziecka. Już nie.

      Wolno naciskam klamkę i popycham drzwi, napinając wszystkie mięśnie. Ledwie ośmielam się oddychać.

      Widzę przed sobą małego ciemnowłosego chłopca w jasnoniebieskich dżinsach i zielonym swetrze ze splotem warkoczowym. Małego chłopca w wieku pięciu lub sześciu lat, siedzącego na stołku przy kuchennym blacie i nucącego znajomą melodyjkę. Rysuje w skupieniu ze spuszczoną głową; wokół kartki formatu A4 leżą rozsypane kredki. Na oparciu krzesła ktoś starannie rozwiesił granatowy płaszcz przeciwdeszczowy.

      Kiedy wchodzę, podnosi na mnie wzrok, otwierając szeroko oczy o barwie czekolady. Przez moment przyglądamy się sobie nawzajem.

      – Jesteś moją mamusią? – pyta.

      Zagryzam dolną wargę, czując, jak ziemia drży mi pod nogami. Chwytam się blatu, by nie stracić równowagi.

      – Hej – odpowiadam, ogarnięta nagłym wzruszeniem. – Hej. A kim ty właściwie jesteś?

      – Przecież wiesz. Jestem Harry – odpowiada. – Podoba ci się mój obrazek?

      Unosi przed sobą kartkę, pokazując rysunek przedstawiający małego chłopca i kobietę stojących przed pociągiem.

      – Jeszcze nie skończyłem. Nie miałem czasu go porządnie pokolorować – wyjaśnia.

      – Bardzo ładny, Harry. To jesteś ty obok pociągu?

      – Tak. – Kiwa głową. – Z tobą. Narysowałem go dla ciebie, bo jesteś moją mamą.

      Czyżbym miała halucynacje? A może w końcu straciłam rozum? Ten uroczy maluch nazywa mnie swoją mamą. A przecież go nie znam. Nie widziałam go nigdy w życiu. Zaciskam mocno oczy, po czym otwieram je znowu. Chłopiec nadal stoi przede mną, choć teraz wydaje się mniej pewny siebie. Jego ufny uśmiech przybladł, zmienił się w grymas. Oczy ma odrobinę zbyt błyszczące. Znam taką minę – poprzedza łzy.

      – Hej, Harry – odzywam się z przesadną wesołością. – A więc lubisz pociągi, tak?

      Uśmiech powraca.

      – Parowozy są najfajniejsze. Lepsze od diesli. – Marszczy buzię z niesmakiem, a potem mruga.

      – Przyjechałeś tu pociągiem? Do mojego domu?

      – Nie. Autobusem. Wolałbym pociągiem, bo autobus jechał strasznie wolno. I zrobiło mi się trochę niedobrze.

      Odkłada kartkę na kuchenny blat.

      – A kto cię przywiózł? – pytam.

      – Anioł.

      Mam wrażenie, że się przesłyszałam.

      – Kto?

      – Mój anioł mnie tu przywiózł. Powiedziała, że jesteś moją mamą.

      – Anioł?

      Kiwa głową.

      Rozglądam się dokoła, bo nagle dociera do mnie, że Harry może nie być jedyną obcą osobą pod moim dachem.

      – Jest tu teraz? – pytam szeptem. – Jest tu ktoś jeszcze poza tobą?

      – Nie, poszła sobie. Powiedziała, żebym sobie porysował i że niedługo przyjdziesz.

      Rozluźniam ramiona z ulgą, że w domu nie kręci się więcej intruzów. Lecz to nie pomaga rozwiązać kwestii, kim jest dziecko.

      – Jak się dostaliście do domu? – pytam, zastanawiając się nerwowo, czy nie