szczęśliwe, patykowate figurki trzymające się za ręce. Odczepiam dolny magnes i przesuwam kartkę na prawo. Potem mocuję do lodówki również rysunek Harry’ego. Cofam się, by spojrzeć na oba. Będę musiała dokupić magnesów, by rogi kartek się nie zawijały.
Otwieram lodówkę. Mały kawałek sera i wyschnięta marchewka porastają pleśnią na środkowej półce. Wszystko wskazuje na to, że na kolację będą grzanki z fasolką. Nie. Przypominam sobie, że chleb się skończył. Musi mi wystarczyć fasolka z żółtym serem.
Na dźwięk dzwonka zamieram na chwilę. Czyżby Scott zmienił zdanie i postanowił nie zostawiać mnie samej dzisiejszego wieczoru? Trzeba będzie zamówić coś na wynos. Bez sensu poprawiam włosy, pędząc do drzwi, a potem otwieram je szeroko, przywoławszy na usta uśmiech; moje serce przyśpiesza. Lecz to nie Scott, to moja sąsiadka Carly. Kasztanowe włosy związała w kucyk na czubku głowy. Stoi pod parasolką w czarno-białą kratkę, szczerząc białe zęby.
– Cześć – rzucam; z rozczarowania straciłam całą energię.
Powinnam się domyślić, że to nie mąż. A Carly jest ostatnią osobą, z jaką w tej chwili mam ochotę rozmawiać.
– Jak leci, Tess? – pyta pewnym, lekko schrypniętym głosem.
Unosi pięknie wyskubane brwi, zapewne czekając na reakcję, a ja próbuję wziąć się w garść. Zastanawiam się, co tu robi. Przed moim rozstaniem ze Scottem byłyśmy całkiem dobrymi znajomymi. Mieszka naprzeciwko, wprowadziła się mniej więcej w tym samym czasie co my. Podczas każdego spotkania wymieniałyśmy się plotkami, wpadałyśmy do siebie na kawę, czasem na grilla, a nawet pilnowałyśmy sobie nawzajem domów, gdy któraś wyjeżdżała – podlewałyśmy kwiaty, karmiłyśmy kota, tego rodzaju rzeczy.
Potem jednak Carly zaczęła za bardzo zaprzyjaźniać się ze Scottem. Po powrocie z pracy zastawałam ją u nas z drinkiem w dłoni, czasem zaś rzucała w rozmowie na jego temat informacje, które były dla mnie nowe, na przykład wspominała o czymś zabawnym, co zrobił, a o czym nie miał mi jeszcze okazji opowiedzieć. Bolało. Zjawiała się u nas z prośbą o pożyczenie jakiegoś drobiazgu, lecz nigdy go nie oddawała. Kiedyś nawet Scott wspomógł ją materialnie. Dlatego ostatecznie nasze stosunki się ochłodziły. Niestety, nie można powiedzieć, by Carly chwytała aluzje w lot. Nadal mnie odwiedza i próbuje się do nas wkręcić. Okej, próbowała, póki Scott się nie wyprowadził. Od tamtej pory nie widuję jej już tak często. Zabawne, prawda?
– Co jest, Carly? – odzywam się w końcu.
– Przyszłam się tylko upewnić, czy wszystko u ciebie okej – wyjaśnia. – Widziałam przed domem policję i wychodzącego stąd jakiegoś chłopca…
– A, tak. Dzięki. Nic mi nie jest. W porządku. Chłopiec zgubił się, i tyle.
Nazwijcie mnie cyniczną, ale Carly nie wpadła po to, by sprawdzić, jak się miewam, szczególnie w tak okropny wieczór.
– Zgubił się? – powtarza i w jej oczach pojawia się błysk. – Ten mały? Natknęłaś się gdzieś na niego?
Powinnam się była domyślić, że Harry wzbudzi jej zainteresowanie. Pracowała w jednym z tabloidów, ale niedawno została zwolniona, gdy sprzedaż gazety spadła wskutek konkurencji licznych bezpłatnych internetowych serwisów informacyjnych. Obecnie jest reporterką niezależną i – tak jak wielu dziennikarzy, którzy nagle muszą sami zdobywać zlecenia – rozpaczliwie poszukuje tematów. Jak jej uprzejmie powiedzieć, żeby się odwaliła? To był długi, ciężki dzień i w tej chwili marzę jedynie o tym, by zrobić sobie coś do jedzenia, poczytać książkę i na kilka krótkich godzin zapomnieć o otaczającym mnie świecie.
– Przykro mi, Carly – mówię. – Przyszłaś po coś konkretnego? Akurat w tym momencie jestem trochę zajęta.
– Och, w porządku. Po prostu pomyślałam, że jeśli chłopcu coś się przydarzyło, byłby z tego niezły temat.
Bingo! Miałam rację.
– Nic mu się nie stało. Nie ma żadnego tematu – oświadczam stanowczo.
Kusi mnie, żeby zatrzasnąć drzwi tuż przed tą jej wkurzającą gębą, lecz jestem na to zbyt dobrze wychowana. Poza tym nie potrzebuję kłopotów i komplikacji, jakie pociągnęłaby za sobą kłótnia. Nasze relacje są już wystarczająco nieprzyjemne.
– Ale dzięki, że zajrzałaś. To bardzo miłe z twojej strony – dodaję, świetnie wiedząc, że w tym egocentrycznym, wyrzeźbionym na siłowni ciele nie znalazłoby się grama troski o innych.
Carly robi krok naprzód i wsuwa stopę między framugę a drzwi. Bezczelna krowa.
– To kim jest ten mały? – szepcze konspiracyjnie, jakbyśmy były najlepszymi kumpelami. – Mogę z tego zrobić naprawdę niezły kawałek: przeprowadzę z tobą wywiad, zafunduję ci zmianę wizerunku, umieszczę twoje zdjęcie w gazecie albo przynajmniej online.
– Nie zmienię wizerunku i stanowczo nie chcę swojej fotki w gazetach, nie mówiąc o internecie. Już wyjaśniłam, nie ma żadnego tematu. Szczerze, Carly, przykro mi, ale mam robotę. – Popycham ją lekko, a ona jest zmuszona cofnąć stopę. – Dzięki, że przyszłaś! – wołam, by nie mogła mnie oskarżyć o nieuprzejmość.
Zatrzaskuję drzwi z satysfakcjonującym hukiem i przez chwilę kipię ze złości, a krew gotuje mi się w żyłach. Co za kosmiczny tupet.
Oparta plecami o ścianę w przedpokoju, uświadamiam sobie, że trzęsą mi się ręce – z powodu niepożądanego zainteresowania ze strony Carly albo dlatego, że nie potrafię jeszcze się otrząsnąć z szoku po znalezieniu we własnym domu małego chłopca. Czy policjanci nie wspomnieli, że się odezwą? Dlaczego chcą ze mną rozmawiać ponownie? Opowiedziałam o wszystkim, co się wydarzyło. Czyżby mi nie uwierzyli? Myśli mi się plączą. Próbuję raz jeszcze uporządkować wydarzenia wieczoru. Wróciłam z cmentarza i zobaczyłam w kuchni małego chłopca imieniem Harry. Tak. Właśnie tak było. Prawda?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Szczęśliwa tego ranka, że wróciłam do pracy, wyciągam drabinę z szopy na narzędzia. Pracuję w Centrum Ogrodniczym Villa Moretti, zaledwie o milę od miejsca, w którym mieszkam. Wczorajszy incydent z Harrym nie wydaje mi się rzeczywisty. Jakby przytrafił się komuś innemu. Ale wciąż się wściekam po wizycie Carly. Z brzękiem opieram drabinę o mur, kręcąc głową na wspomnienie sąsiadki, i idę zamknąć drzwi.
Moja cudowna, lecz stresująca kariera architekta krajobrazu zawaliła się dwa i pół roku temu razem z resztą życia, więc chyba mam szczęście, że udało mi się znaleźć to zajęcie, wystarczające na opłacenie rachunków.
Villa Moretti to niewielki, lecz idealnie odtworzony skrawek Italii ukryty na angielskim przedmieściu. Zimą nie prezentuje się zbyt efektownie, ale praca mi się podoba. Mogę zagubić się wśród roślin, zapominając o swojej życiowej katastrofie, i skupić się na hodowaniu rozsady, strzyżeniu, przycinaniu, kształtowaniu i prześwietlaniu drzew. To fizyczne zajęcie, wystarczająco męczące, by zagwarantować mi mocny sen. Na tyle głęboki, żebym mogła funkcjonować następnego dnia.
Rankiem deszcz osłabł, a temperatura wzrosła do niemal wiosennych plus ośmiu stopni, więc lodowe ślizgawki stopniały, a powietrze straciło ostrość. Z drabiną pod pachą ruszam w kierunku kawiarnianego ogródka; nie ma w nim stolików ani krzeseł, zostały schowane na zimę. Zapewne nie wyciągniemy ich aż do wiosny. Tymczasem muszę wykorzystać to, że nie ma mrozu, i przyciąć uśpioną glicynię obrastającą pergolę. Ustawiam drabinę przy jednym ze słupów, wspinam się po paru szczeblach i wyjąwszy sekator z kieszeni polaru, zabieram się do skracania pędów.
Zwykle