Shalini Boland

Sekret matki


Скачать книгу

do mnie, że nie potrafię dłużej funkcjonować jak gdyby nigdy nic. Żyć beztrosko dalej i zapomnieć o Harrym. Pojawił się u mnie z jakiegoś powodu – na miłość boską, przecież nazwał mnie mamą. Muszę przynajmniej spróbować się dowiedzieć, co się z nim stało.

      Zdejmuję rękawice i kładę je na stopniu, a potem wyciągam z kieszeni komórkę. Cholera, wizytówka policjanta została w torebce w pokoju dla personelu. Będę musiała po nią wrócić.

      – Dzień dobry, Tess.

      Oglądam się i widzę zmierzającego w moją stronę Bena z dwoma kubkami kawy w dłoniach.

      – To dla mnie? – pytam.

      – A dla kogo? – Uśmiecha się szeroko, podając mi parujący napój. – Americano i… – wyjmuje z kieszeni kurtki papierową torebkę – cynamonowe ciastko duńskie z kawiarni.

      – Wybawco – rzucam, uświadamiając sobie, że od rana nie miałam nic w ustach. Kawa pachnie bosko.

      – Nie mogę pozwolić, by moi pracownicy mdleli na posterunku. Szczególnie jeśli wspinają się po drabinach, wymachując ostrymi narzędziami.

      Uśmiecham się. Niewykluczone, że Ben Moretti to najsympatyczniejszy szef na naszej planecie. Przejął firmę od rodziców, którzy przybyli z Włoch pod koniec lat sześćdziesiątych. Niedawno przeszli na emeryturę i wrócili do rodzinnego miasteczka pod Neapolem. Ben urodził się i wychował w Londynie. Ma teraz około czterdziestki i ze swymi czarnymi jak smoła włosami oraz ciemnymi oczami wygląda jak włoski gwiazdor filmowy. Ale to poczciwina. W niczym nie przypomina typowego włoskiego donżuana, za jakiego wszyscy go biorą.

      Unosi brew.

      – Nie obraź się, ale wyglądasz strasznie.

      – Dzięki. – Krzywię się w ironicznym uśmiechu, wiem jednak, że ma rację. – Niewiele spałam ostatniej nocy.

      – Wszystko okej?

      – To długa historia – odpowiadam. – Ale kawa i ciastko postawią mnie na nogi. Dzięki.

      – Mam chwilę na rozmowę, jeśli chcesz.

      – Hm, dzięki, to naprawdę nic wielkiego.

      Nie mam siły dyskutować o tym, co się wydarzyło. Szczególnie z własnym szefem. Ostatnie, czego mi trzeba, to by pomyślał, że próbuję zwrócić na siebie uwagę, przynosząc do pracy prywatne problemy.

      – W każdym razie dziękuję za propozycję – dodaję.

      – Nie ma za co. Wiesz, gdzie mnie szukać, gdybyś kiedyś potrzebowała słuchacza.

      Uśmiecham się.

      – I jeszcze raz dzięki za to. – Unoszę kawę i ciastko.

      Pochłonąwszy łapczywie niespodziewane śniadanie, wracam do cięcia glicynii. Korci mnie, by zadzwonić na policję, ale jest już godzina dziesiąta, a ja od rana prawie nic nie zrobiłam. Skończę pergolę, sprawdzę kołki i taśmy przy drzewach, a o pierwszej zrobię sobie przerwę na lunch.

      Mimo braku klientów następne trzy godziny upływają zaskakująco szybko. Przez cały ranek mieliśmy tylko garstkę odwiedzających, ale nic w tym dziwnego w taki mokry poniedziałek. Za dzień lub dwa zaroi się od ludzi kupujących bożonarodzeniowe dekoracje i zimowe rośliny do ozdobienia domów, zanim przyjaciele i krewni zjadą się do nich na wspólne świętowanie. Staram się nie myśleć o poprzednich Bożych Narodzeniach, kiedy sama byłam taką klientką, z przejęciem starającą się nadać otoczeniu piękny, przyjazny wygląd. Dziś obserwuję, jak wszystko to rozgrywa się obok. Zdystansowana. Jakbym oglądała w telewizji program o nieznanym, obcym społeczeństwie, do którego nie należę.

      Siedząc na stołku w szklarni, czekam na połączenie z jednym z policjantów, którzy zabrali Harry’ego poprzedniego wieczoru. Okna zaparowały, ale przez zamgloną szybę widzę dwoje kolegów z pracy jedzących kanapki na ławce po przeciwnej stronie szkółki roślin. Jez, główny ogrodnik, i Carolyn ze sklepiku. Wydają się całkiem mili, ale przez dziewięć miesięcy, które tu przepracowałam, jakoś nie znalazłam czasu, by lepiej ich poznać. Chyba wolę własne towarzystwo – bardziej mi odpowiada.

      – Pani Markham?

      Serce zaczyna mi walić, kiedy słyszę w telefonie energiczny kobiecy głos.

      – Tak – potwierdzam. – Tessa Markham.

      – Dzień dobry, tu sierżant Abi Chibuzo. Byłam u pani wczoraj wieczorem, po tym jak państwo nas wezwali.

      – Dzień dobry.

      – Ma pani dla nas jakieś nowe informacje?

      – Nie, raczej nie. Dzwonię tylko, by się dowiedzieć, czy Harry wrócił do swoich bliskich. Naturalnie, nie musi pani podawać szczegółów, chciałam jedynie…

      – Naprawdę mi przykro, ale jak wspomnieliśmy wczoraj, w tej chwili nie wolno nam udzielać żadnych informacji na jego temat.

      Podejrzewałam, że nie będą mogli nic powiedzieć, lecz mimo to czuję głębokie rozczarowanie.

      – Jednak – ciągnie kobieta – cieszę się, że pani dzwoni. Chcielibyśmy omówić to, co się wczoraj wydarzyło. Może pani przyjść na komisariat? Musimy zadać jeszcze kilka pytań.

      Serce nadal mocno mi bije, czoło robi się gorące.

      – Mam się stawić na komisariacie? Kiedy?

      – Czy teraz pani odpowiada?

      Chyba lepiej od razu mieć to za sobą, ale sama myśl o tym mnie przeraża.

      – Teraz? Hm, tak, okej. Mam właśnie przerwę na lunch. Ile to potrwa?

      – Nie potrafię powiedzieć dokładnie. Adres komisariatu znajduje się na wizytówce, którą pani dostała.

      Kartonik leży na moim kolanie, ale nie muszę na niego patrzeć, pamiętam, gdzie to jest. Całkiem niedaleko; powinnam dotrzeć tam w krótkim czasie, jeśli pójdę szybkim krokiem.

      Podnoszę się z miejsca.

      – W porządku. Będę za dziesięć, piętnaście minut.

      – Świetnie. Proszę spytać w dyżurce o sierżant Chibuzo – odpowiada.

      – Okej, dzięki. Do zobaczenia.

      Chwytam torebkę i komórkę i idę szukać Bena.

      Villę Moretti utworzono wokół siedemnastowiecznego przytułku dla ubogich – dwóch pięknych, przylegających do siebie budyneczków z czerwonej cegły. Ben mieszka w jednym, a w drugim prowadzi firmę złożoną z niewielkiej kawiarenki i sklepu na parterze oraz biura i magazynów na piętrze. Wspinam się po dwa stopnie i znajduję go siedzącego za biurkiem, wpatrzonego w jakąś kartkę, z okularami do czytania zsuniętymi na czubek nosa.

      – Będę musiał sobie sprawić silniejsze szkła – oświadcza, nie podnosząc wzroku. – Te liczby są zupełnie zamazane.

      – Dobra wymówka, żeby nie płacić rachunków – żartuję.

      – Hm, fajnie by było. – Patrzy na mnie i się uśmiecha, odkładając kartkę na blat. – Wszystko okej?

      – Muszę wyjść na lunch – mówię, nie chcąc tłumaczyć dlaczego. – Rzecz w tym, że mogę się trochę spóźnić z powrotem. Ale to odpracuję. Okej?

      – Jasne, żaden problem. Nie można powiedzieć, żebyśmy mieli urwanie głowy.

      – Dziękuję.

      – Nie ma za co. – Uśmiecha się do mnie i odprawia mnie gestem. – Idź. Zjedz coś. Zabaw się.

      Gdyby