Michele Campbell

Winny jest zawsze mąż


Скачать книгу

jej ręce, a potem obrócił je, całując wnętrze nadgarstków i dłonie. Serce chciało wyrwać się jej z piersi. Kiedy pochylił się, żeby ją pocałować, poczuła znajome ciepło w brzuchu. A potem pocałunek – miękki i nieśpieszny, bo jego język delikatnie badał jej usta, zarazem jednak szorstki, bo jego podbródek pokryty był krótkim zarostem, a usta napierały na jej wargi.

      Pociąg szarpnął, a Jenny obudziła się z okropną świadomością, że to był tylko sen. Już nie byli razem. Oficjalnie nigdy nie byli. Starała się przepędzić myśli o nim, jednak kiedy zobaczyła Lucasa w łóżku Kate, wróciły ze zdwojoną siłą. Wyjrzała przez okno i świat wydał się jej brzydki. Nowa Anglia w listopadzie – oglądana z pociągu w gasnącym świetle dnia – była pustkowiem, w którym gdzieniegdzie widać było rozpadające się oszalowane domy przysypane brudnym śniegiem przypominającym popiół. Niektóre były domami wielorodzinnymi, takimi jak jej własny w Belle River, choć on był w znacznie lepszym stanie – w zasadzie w idealnym. Rodzice mieszkali na najwyższym piętrze, gdzie na Jenny zawsze czekał jej pokój. Starszy brat Chris zajmował drugie piętro. Wrócił z wojska zupełnie odmieniony, a rodzice traktowali go jak bohatera, choć nigdy w życiu nie walczył. Jenny podejrzewała, że nadużywał jakichś substancji, lecz choć starała się coś wytropić w jego mieszkaniu, niczego się nie dowiedziała, więc może jednak się myliła. Chris grał w gry komputerowe i pracował w sklepie, gdzie zajmował się dostawami i przenoszeniem skrzyń z towarem. Myśl, że miałby kiedyś przejąć interes, wydawała się abstrakcyjna, bo póki rodzice nie chcieli powierzyć tego Jenny, problem jej nie dotyczył. Zamierzała stamtąd uciec, gdy tylko zdobędzie dyplom. Wielokrotnie im to powtarzała. Matka ciągle uważała, że córka w końcu zmieni zdanie. Według mamy mieszkanie na pierwszym piętrze, obecnie wynajmowane, właściwie już należało do Jenny, choćby córka nie wiadomo jak często i głośno powtarzała, że go nie chce. Ta sprawa mogła jednak zaczekać. Tymczasem Jenny musiała uporać się z konsekwencjami wyjazdu do Nowego Jorku na Święto Dziękczynienia. Matka popłakała się, gdy dziewczyna poinformowała ją przez telefon o zmianie planów, więc wcześniej Jenny musiała najpierw pojechać do domu. Tam, siedząc przy stole kuchennym, przez pół godziny opowiadała z drastycznymi szczegółami o problemach Aubrey i o tym, że wycieczka ma pomóc przyjaciółce, zanim w końcu mama niechętnie przystała na ten pomysł.

      – O, już nie śpisz – odezwała się Aubrey.

      Jenny rozejrzała się wokoło.

      – Gdzie Kate?

      – Spotkała jakieś dziewczyny z Omega Chi, zaprosiły ją do siebie do pierwszej klasy. Chcą, żeby dołączyła do nich na wiosnę.

      – To tak można? Siedzieć w pierwszej klasie, jeśli się za to nie zapłaciło?

      Aubrey wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć, że Kate może wszystko.

      – Super, prawda? – powiedziała, wskazując krajobraz za oknem.

      „Ależ ty się oszukujesz”, pomyślała Jenny, ale nic nie powiedziała. Wyjęła z plecaka podręcznik do psychologii, udając, że ma do odrobienia pracę domową, by Aubrey zostawiła ją w spokoju.

      Na ostatnim odcinku drogi do Penn Station pociąg wjechał do ciemnego tunelu, a potem zaczął szarpać i sapać, jakby ogarnęły go wątpliwości, czy na pewno chce dotrzeć do miasta. Aubrey spojrzała na Jenny szeroko otwartymi oczami.

      – To normalne? – spytała.

      – Tak, wszystko w porządku. Nie przejmuj się – powiedziała Jenny, starając się zachować obojętność.

      Kilka razy przyjeżdżała do Nowego Jorku na Boże Narodzenie, żeby obejrzeć z mamą świąteczne przedstawienie w Radio City, więc czuła się jak ekspert – jakby to miasto należało do niej tak samo jak do Kate. Jej pewność siebie została wystawiona na próbę, gdy pociąg wjechał na stację, a przyjaciółki nigdzie nie było widać. Czyżby o nich zapomniała? Co miałyby zrobić, gdyby straciły kontakt? Jenny nie wzięła od Kate ani adresu, ani numeru telefonu do jej domu, bo myślała, że w pociągu będą siedziały razem. Kojarzyła numer osiemdziesiąt i „Park” w nazwie ulicy, ale czy to wystarczy, żeby odnaleźć drogę?

      Ludzie zaczęli zabierać bagaże z półek.

      – Pospiesz się, bierz swoje rzeczy – zwróciła się do Aubrey. – Musimy znaleźć Kate.

      Na peronie unosił się charakterystyczny zapach nowojorskiego metra – po raz pierwszy w trakcie tej podróży Jenny poczuła ekscytację. Poradzi sobie z Manhattanem. Ulice układały się tu w idealną siatkę. Jeśli umiało się liczyć, można było się odnaleźć. Wyobrażała sobie, jak by to było tu mieszkać – za niecałe cztery lata – chodzić do pracy w lśniącym biurowcu, mając na sobie kostium, szpilki i aktówkę w dłoni.

      Zauważyły jasne włosy Kate na szczycie ruchomych schodów w oddali i przyspieszyły, żeby ją dogonić. Na zewnątrz było zimno. Kate pomachała do nich z otwartych drzwi żółtej taksówki. Kierowca otworzył bagażnik; upchnęły tam swoje walizki i wcisnęły się na tylne siedzenie, zaśmiewając się do utraty tchu. W drodze do dzielnicy mieszkaniowej Jenny zadzierała głowę i upajała się widokiem wysokich budynków. Naprawdę powinna przestać myśleć o Lucasie – i o Kate w łóżku z Lucasem – i cieszyć się tą wycieczką, w przeciwnym razie zmarnuje ten czas, a nie lubiła niczego marnować. Na pasach zieleni wzdłuż Park Avenue stały choinki. Zawieszone na nich białe lampki lśniły na tle niebieskiego wieczornego nieba, wprawiając Jenny w radosny nastrój. Kate zepsuła go jednak, ostrzegając je przed tym, co mogą zastać na miejscu.

      – Uważajcie na macoszycę – powiedziała.

      Matka Kate zmarła na raka, gdy dziewczyna miała dziesięć lat. Kate miała już drugą macochę.

      – Victoria mnie nienawidzi, dlatego dla was też na pewno będzie okropna. Ignorujcie ją. Tata będzie się starał łagodzić sytuację. Jesteście z Carlisle, a dla niego wszystko, co wiąże się z Carlisle, jest super.

      – Chwileczkę… Wiedzą, że przyjeżdżamy, prawda? – spytała Jenny.

      Kate machnęła dłonią, a żołądek podszedł Jenny do gardła.

      – Spokojnie. Niczym się nie przejmuj – powiedziała Kate.

      Taksówka zatrzymała się przed okazałym ceglanym budynkiem. Odźwierny w uniformie podskoczył do niej i otworzył drzwi. Był to pogodny człowiek o srebrnych wąsach i szerokim uśmiechu; na głowie miał zawadiacką czapkę uszankę.

      – Witaj w domu, Katie – odezwał się z nosowym nowojorskim akcentem, po czym zastukał w okno kierowcy. – Otwórz bagażnik, przyjacielu.

      – Hej – rzuciła Kate, machnąwszy zdawkowo do odźwiernego, po czym wyskoczyła z auta i popędziła do holu.

      Chodnik w tej części miasta był szeroki i porządnie oczyszczony. Przechadzali się po nim dobrze ubrani ludzie, niektórzy w futrach, inni prowadzili wymuskane małe pieski. Jenny niepewnie wysiadła z taksówki. Kate już była w środku, a odźwierny wyjmował walizki i ładował je na błyszczący mosiężny wózek bagażowy. O tę kwestię najwyraźniej nie musiała się martwić, ale kto zapłaci za taksówkę? Jenny sięgnęła po portfel, starając się powstrzymać oburzenie. Nie musiała przecież płacić za noclegi, a wiedziała, że Aubrey nie stać na taryfę. Miała nadzieję, że nie będą zbyt często jeździły taksówkami, bo inaczej zabrakłoby jej pieniędzy na gwiazdkowe prezenty.

      Hol błyszczał w świetle lampek wysokiej choinki i ogromnego kryształowego żyrandola. Kate stała w otwartej windzie, zjeżona z niepokoju i zniecierpliwienia. Nigdy dotąd