Tara Westover

Uwolniona


Скачать книгу

możesz wziąć miotłę i zacząć zmiatać ziemię z Góry – powiedziała.

      Potem wstała, zatrzymała się na chwilę, żeby złapać równowagę, i powoli zaczęła schodzić na dół.

      Miała migrenę. Prawie zawsze miała migrenę. Dalej całymi dniami przesiadywała w piwnicy i wchodziła na górę dopiero po zachodzie słońca, ale nawet wtedy rzadko zostawała dłużej niż godzinę, do czasu gdy połączenie hałasu i wysiłku sprawiało, że zaczynało jej pulsować w głowie. Patrzyłam, jak powoli, ostrożnie schodzi po schodach, zgięta, trzymając się obiema dłońmi poręczy, jakby była ślepa i musiała wyczuć drogę przed sobą. Czekała, aż obie stopy pewnie spoczną na jednym schodku, zanim zamierzyła się na następny. Opuchlizna twarzy już niemal zeszła, matka wyglądała już prawie tak samo jak wcześniej, zostały tylko kręgi wokół oczu, które z czasem zblakły i z czarnych stały się fioletowe, a teraz miały kolor śliwkowo-liliowy.

      Godzinę później tato już się nie uśmiechał. Tyler nie wyraził powtórnie woli wyjazdu do college’u, ale też nie obiecał, że zostanie. Siedział po prostu, bez wyrazu, przeczekując najgorsze.

      – Mężczyzna nie może żyć z książek i skrawków papierów – powiedział tato. – Będziesz głową rodziny. Jak zamierzasz utrzymać żonę i dzieci z książek?

      Tyler przechylił głowę, pokazując, że słucha, i nic nie powiedział.

      – Mój syn w kolejce do prania mózgu przez socjalistów i szpiegów iluminatów.

      – Sz-sz-kołę p-p-pro-wadzi k-kościół – przerwał mu Tyler. – C-co m-może być w niej z-złego?

      Tato otworzył nagle usta, wyrzucając z siebie gwałtowny podmuch powietrza.

      – Myślisz, że iluminaci nie zinfiltrowali kościoła? – grzmiał, a każde słowo odbijało się mocnym echem. – Nie wiesz, że pierwsze kroki kierują właśnie do tej szkoły, gdzie mogą wychowywać całe pokolenie mormonów socjalistów? Myślałem, że lepiej cię wychowałem!

      Nigdy nie zapomnę ojca w tamtej chwili, jego mocy i desperacji. Pochyla się, szczęka nieruchoma, zmrużone oczy, szuka w twarzy syna jakiejś oznaki potwierdzenia, jakiejś zmarszczki świadczącej o wspólnocie przekonań. Nie odnajduje ich.

      Historia o tym, jak Tyler postanowił opuścić Górę, jest dziwna, pełna dziur i niespodziewanych zwrotów akcji. Zaczyna się od niego samego i jego inności. To się czasem zdarza w rodzinach – jedno dziecko do niej nie pasuje, funkcjonuje w innym rytmie, jego metrum ustawione jest na nieprawidłową melodię. W naszej rodzinie tym dzieckiem był Tyler. Kiedy my podskakiwaliśmy w gidze, on tańczył walca, nie słyszał jazgotliwej muzyki naszego życia, a my byliśmy głusi na spokojną polifonię jego.

      Tyler lubił książki i ciszę. Lubił organizować, ustawiać i oznaczać. Matka znalazła kiedyś u niego w szafie całą półkę pudełek od zapałek, uporządkowanych według dat. Tyler powiedział, że zawierały wiórki po temperowaniu ołówka w ciągu ostatnich pięciu lat, które zbierał na rozpałkę do naszych toreb „do wyjścia w góry”. W całym domu panował czysty chaos – sterty brudnych ubrań, zatłuszczonych i czarnych po pracy na złomowisku, zaśmiecone podłogi w sypialniach; w kuchni na wszystkich stołach i półkach zalegały mętne słoiki z nalewkami, które zdejmowano tylko po to, by zrobić miejsce na jeszcze bardziej bałaganiarskie działania, na przykład zdjęcie skóry z truchła jelenia albo czyszczenie broni z kosmoliny. A w sercu tego chaosu Tyler trzymał wiórki z ołówka z pięciu lat, poukładane według dat.

      Moi bracia byli jak stado wilków. Nieustannie ze sobą współzawodniczyli, a za każdym razem, gdy jakieś młode doznawało przyspieszenia wzrostu i marzyło o zajęciu lepszej pozycji, wybuchała bójka. Kiedy byłam mała, te przepychanki zazwyczaj kończyły się w momencie, gdy matka zaczynała krzyczeć nad stłuczoną lampą albo wazą, ale gdy dorastałam, zostało coraz mniej rzeczy, które można było stłuc. Matka mówiła, że kiedyś mieliśmy telewizor, zanim Shawn nie włożył w niego głowy Tylera.

      Kiedy bracia się siłowali, Tyler słuchał muzyki. Miał jedyny odtwarzacz, jaki w życiu widziałam, a obok niego trzymał wysoki słupek z płytami CD, na których widniały dziwne słowa, takie jak „Mozart” i „Chopin”. Pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy miał może szesnaście lat, przyłapał mnie, jak się w nie wpatruję. Próbowałam uciekać, bo myślałam, że może mi przywali za to, iż jestem w jego pokoju, ale zamiast tego wziął mnie za rękę i zaprowadził do słupka.

      – K-k-która naa-naaj-bardziej ci się p-p-podoba? – zapytał.

      Jedna z płyt była czarna, a jej okładka przedstawiała grupę kobiet i mężczyzn ubranych na biało. Wskazałam na nią. Tyler spojrzał na mnie sceptycznie.

      – T-t-to jest m-m-muzyka chó-chóralna – powiedział.

      Włożył płytę do odtwarzacza, a potem usiadł przy biurku, żeby czytać. Przycupnęłam na podłodze obok jego stóp i rysowałam palcem wzory na dywanie. Rozległa się muzyka – ciche smyczki, potem szept głosów, śpiewających miękko, jedwabiście, a jednocześnie przenikliwie. Pieśń była mi znana, śpiewaliśmy ją, oddając cześć Bogu, w kościele, w chórze niepasujących do siebie głosów, ale to było coś innego. To było pełne uwielbienia, ale było też czymś więcej, czymś, co ma związek z nauką, dyscypliną i współpracą. Czymś, czego jeszcze nie rozumiałam.

      Pieśń wybrzmiała, a ja siedziałam dalej jak sparaliżowana, kiedy zaczęła się następna, a potem kolejna, aż płyta się skończyła. Bez muzyki pokój wydał się martwy. Zapytałam Tylera, czy możemy posłuchać jeszcze raz, a godzinę później, kiedy muzyka przestała grać, ubłagałam go, żeby znów ją włączył. Kiedy Tyler wstał od biurka i wcisnął przycisk „play”, mówiąc, że to ostatni raz, było już bardzo późno, a w domu panowała cisza.

      – J-j-jutro m-m-możemy p-p-posłu-chać j-j-jeszcze raz – powiedział.

      Muzyka stała się naszym językiem. Wada wymowy Tylera sprawiała, że mało mówił, jego język był ciężki. Z tego powodu nigdy dużo ze sobą nie rozmawialiśmy, nie znałam swojego brata. Teraz, codziennie wieczorem, gdy wracał ze złomowiska, czekałam na niego. Kiedy już wziął prysznic, zdrapując z siebie brud z całego dnia, sadowił się przy biurku i pytał:

      – Cz-cz-czego dzi-dzisiaj po-po-posłuchamy?

      Wtedy wybierałam płytę i kiedy ja leżałam na podłodze obok jego stóp, wgapiona w jego skarpetki, i słuchałam, on czytał.

      Byłam takim samym łobuzem jak wszyscy moi bracia, ale kiedy przebywałam z Tylerem, zachodziła we mnie przemiana. Może to przez muzykę, jej urok, a może to był jego urok. W jakiś sposób udało mu się sprawić, że widziałam siebie jego oczyma. Próbowałam pilnować się, żeby nie krzyczeć. Próbowałam unikać kłótni z Richardem, zwłaszcza tych, które kończyły się turlaniem po podłodze, kiedy on ciągnął mnie za włosy, a ja drapałam go po miękkiej twarzy.

      Powinnam była wiedzieć, że Tyler pewnego dnia wyjedzie. Wyjechali Tony i Shawn, a oni przecież pasowali do Góry tak, jak Tyler nigdy. Tyler zawsze uwielbiał coś, co tato nazywał „nauką z książek”, co całej reszcie, z wyjątkiem Richarda, było zupełnie obojętne.

      Był taki czas, Tyler był wtedy małym chłopcem, gdy matka miała idealistyczne podejście do edukacji. Mówiła, że zostawaliśmy w domu po to, żeby odebrać lepszą edukację niż inne dzieci. Ale tylko matka tak mówiła, bo tato uważał, że powinniśmy się uczyć umiejętności praktycznych. Kiedy byłam bardzo mała, kłócili się o to – matka codziennie rano próbowała zorganizować lekcje, ale gdy tylko odwracała się do chłopców plecami, tato