Tara Westover

Uwolniona


Скачать книгу

powietrze, aż w końcu podnosiła wzrok do góry w leniwej próbie okazania rozdrażnienia, jakby chciała potrząsnąć dłońmi w powietrzu, lecz zabrakło jej sił, żeby wykonać gest do końca. Potem uśmiechała się – nie łagodnym uśmiechem skierowanym do kogoś innego, tylko do siebie, jakby zdumiona własnym rozbawieniem, ten uśmiech dla mnie zawsze zdawał się mówić: „Nie ma nic zabawniejszego niż prawdziwe życie, tyle wam powiem”.

      Było upalne popołudnie, tak gorące, że nie dało się chodzić boso po chodniku, kiedy babcia zabrała mnie i Richarda na przejażdżkę po pustyni, uprzednio zapiąwszy nam z wysiłkiem pasy, których wcześniej nigdy nie używaliśmy. Jechaliśmy, aż droga zaczęła się wznosić, i dalej, aż asfalt pod kołami samochodu zamienił się w pył. Wciąż jechaliśmy naprzód, babcia prowadziła samochód krętą drogą wyżej i wyżej ku wypłowiałym wzgórzom i zatrzymała się dopiero wtedy, gdy polna droga się skończyła, ustępując miejsca pieszemu szlakowi. Potem szliśmy. Po kilku minutach babcia się zasapała, usiadła więc na płaskim czerwonym kamieniu i wskazała na widoczną w oddali formację skalną z piaskowca, którą tworzyły wyszczerbione, pokruszone iglice, i kazała nam się na nią wspiąć. Znalazłszy się tam, mieliśmy szukać bryłek czarnej skały.

      – Nazywają się łzy Apaczów – powiedziała. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła mały czarny kamień – brudny, poszczerbiony, pokryty szarymi i białymi żyłkami niczym popękane szkło. – A tak wyglądają, jak się je trochę oczyści. – Z drugiej kieszeni wyjęła inny kamień, kruczoczarny i tak gładki, że wydawał się miękki.

      Richard odgadł, że to obsydian.

      – Są ze skały wulkanicznej – wyrecytował, jakby czytał z encyklopedii. – Ale ten nie. – Kopnął wyblakły kamień i pomachał w stronę formacji skalnej. – To skała osadowa.

      Richard miał talent do wygłaszania ciekawostek naukowych. Zazwyczaj nie przywiązywałam do nich wagi, ale dzisiaj zrobiły na mnie wrażenie, tak samo jak ten dziwny, spragniony wody teren. Przez godzinę chodziliśmy wkoło skały, następnie wróciliśmy do babci z koszulkami wypełnionymi z przodu kamieniami. Babcia była zadowolona, będzie mogła je sprzedać. Schowała kamienie w bagażniku i gdy wracaliśmy do domku na kółkach, opowiedziała nam legendę o łzach Apaczów.

      Według babci sto lat temu na tych wyblakłych skałach pewne plemię Apaczów walczyło z amerykańską kawalerią. Byli w mniejszości, skazani na niepowodzenie, wojna się skończyła. Pozostało im tylko czekać na śmierć. Wkrótce po rozpoczęciu bitwy wojownicy znaleźli się w pułapce na nawisie skalnym. Chcąc uniknąć upokarzającej klęski, bo gdy próbowali się przez nią przebić, kawaleria wycinała ich jednego po drugim, wsiedli na konie i rzucili się w przepaść. Gdy kobiety z plemienia zobaczyły w dole ich roztrzaskane ciała, zapłakały wielkimi łzami rozpaczy, które przy zderzeniu z ziemią zamieniały się w kamienie.

      Babcia nie powiedziała, co się stało z kobietami. Apacze prowadzili wojnę, ale nie mieli wojowników, więc może pomyślała, że zakończenie jest zbyt ponure, by o nim głośno mówić. Do głowy przychodziło słowo „rzeź”, bo to jest odpowiednie słowo, gdy myśli się o bitwie, w której jedna ze stron się nie broni. Tego słowa używaliśmy na farmie. Kurczaki szły na rzeź, nie walczyliśmy z nimi. Prawdopodobnym skutkiem męstwa wojowników była rzeź. Oni umarli jako bohaterowie, ich żony jako niewolnice.

      Gdy wracaliśmy w stronę domku na kółkach, słońce obniżało się na niebie, ostatnie promienie oświetlały szosę, a ja myślałam o kobietach Apaczów. O ich życiu, tak jak o ołtarzu z piaskowca, na którym umarły, zdecydowano wiele lat wcześniej, zanim konie rozpoczęły swój galop, a ich gniade ciała wygięły się przed ostatnim zderzeniem z ziemią. Na długo przed skokiem wojowników postanowiono, jak kobiety będą żyć i jak zginą. Postanowili o tym wojownicy, jak też same kobiety. Tak było. Wybory, niezliczone ziarnka piasku, ułożyły się w warstwy i skompresowały, zrastając się w osad, a potem w skałę, aż wszystko zostało wyryte w kamieniu.

      Nigdy wcześniej nie opuściłam Góry i boleśnie mi jej brakowało, tęskniłam za widokiem Księżniczki z wygrawerowanymi sosnami na tle masywu. Złapałam się na tym, że wpatrywałam się w puste niebo Arizony, w nadziei że ujrzę, jak jej czarny kształt wybrzusza się z ziemi, odbierając należną sobie część nieba. Ale jej tam nie było. Jeszcze bardziej niż widoku brakowało mi jej pieszczot – wiatru, który wysyłała, by przelatywał przez wąwozy i szczeliny i każdego ranka przeczesywał mi włosy. W Arizonie nie było wiatru. Tam były tylko godziny, jedna za drugą tak samo upalne.

      Całymi dniami kręciłam się od jednego krańca domku do drugiego, potem wychodziłam tylnymi drzwiami, przez patio, do hamaka, następnie zawracałam do werandy od frontu, gdzie przechodziłam nad ciałem półprzytomnego taty i wchodziłam do środka. Ucieszyłam się, gdy szóstego dnia zepsuł się samochód terenowy dziadka i Tyler z Lukiem rozebrali go na części, żeby sprawdzić, gdzie jest usterka. Siedziałam na dużej niebieskiej beczce z plastiku, obserwowałam ich i zastanawiałam się, kiedy będziemy mogli wrócić do domu. Kiedy tato przestanie mówić o iluminatach. Kiedy matka przestanie wychodzić z pokoju za każdym razem, gdy wchodzi do niego tato.

      Tego wieczoru po kolacji tato powiedział, że czas wracać.

      – Pozbierajcie swoje rzeczy – zarządził. – Za pół godziny wyruszamy.

      Był wczesny wieczór i babcia stwierdziła, że to niedorzeczna pora, aby rozpoczynać dwunastogodzinną podróż samochodem. Matka też powiedziała, że powinniśmy poczekać do rana, ale tato chciał wrócić do domu, żeby móc z chłopcami następnego ranka odzyskiwać złom.

      – Nie mogę sobie pozwolić na to, by stracić kolejny dzień pracy – powiedział.

      Matce pociemniały oczy od gniewu, ale nic nie rzekła.

      Obudziłam się, kiedy samochód uderzył w pierwszy słup. Spałam na podłodze pod stopami siostry, na głowie miałam koc. Próbowałam usiąść, ale samochód się trząsł, rzucał, jakby zaraz miał się rozpaść, a Audrey spadła na mnie. Nie widziałam, co się dzieje, ale czułam i słyszałam. Kolejny głośny łomot, szarpnięcie, matka krzyczy z przedniego siedzenia: „Tyler!”, ostatnie gwałtowne szarpnięcie, a potem wszystko się zatrzymało i zaległa cisza.

      Minęło kilka sekund, podczas których nic się nie działo.

      Potem usłyszałam głos Audrey. Wywołała nas jedno po drugim po imieniu. A potem powiedziała:

      – Są wszyscy oprócz Tary!

      Próbowałam krzyczeć, ale twarz miałam zaklinowaną pod siedzeniem, z policzkiem przyciśniętym do podłogi. Siłowałam się pod ciężarem Audrey, kiedy wykrzykiwała moje imię. W końcu wygięłam plecy i zepchnęłam ją, a potem wyciągnęłam głowę spod koca i powiedziałam:

      – Tu jestem.

      Rozejrzałam się dokoła. Tyler przekręcił się w pasie, tak że praktycznie wchodził na tylne siedzenie, i z przerażeniem patrzył na każde nasze rozcięcie, siniaka, w każdą parę szeroko otwartych oczu. Widziałam jego twarz, ale była do siebie zupełnie niepodobna. Krew tryskała mu z ust i spływała po koszuli. Zamknęłam oczy, próbując wymazać z pamięci obraz jego powykrzywianych, zakrwawionych zębów. Otworzyłam je ponownie, żeby sprawdzić, jak się mają pozostali. Richard trzymał się za głowę, dłonie miał na uszach, jakby próbował uchronić się przed hałasem. Nos Audrey był dziwnie zakrzywiony i spływała z niego po ręce krew. Luke się trząsł, ale nie widziałam krwi. Ja miałam ranę na przedramieniu, tam gdzie przycisnęła mnie rama siedzenia.

      – Nikomu nic nie jest? – rozległ się głos ojca. Odpowiedział mu zbiorowy pomruk.

      – Na