Tara Westover

Uwolniona


Скачать книгу

i patrzyłam, jak zegar tyka godzina po godzinie. Pierwsza w nocy. Druga. Trzecia.

      O czwartej wstałam i postawiłam buty przy tylnych drzwiach. Były oblepione obornikiem, więc miałam pewność, że babcia nie pozwoli, aby znalazły się w jej samochodzie. Wyobraziłam sobie, jak stoją porzucone na jej werandzie, podczas gdy ja uciekam boso do Arizony.

      Wyobrażałam sobie, co się stanie, gdy członkowie rodziny odkryją, że mnie nie ma. Często spędzałam z moim bratem Richardem całe dnie na Górze, było więc prawdopodobne, że nikt nic nie zauważy aż do zachodu słońca, kiedy Richard wróci na kolację beze mnie. Wyobraziłam sobie, jak bracia wychodzą z domu, żeby mnie szukać. Zaczęliby od złomowiska, podnieśliby żelazne płyty, na wypadek gdyby przypadkowy płat metalu przesunął się i mnie przygniótł. Potem wyszliby na zewnątrz i przeczesali całą farmę. Wdrapaliby się na drzewa i na strych w oborze. W końcu zwróciliby się ku Górze.

      Byłoby już wtedy po zmierzchu, to ten moment na chwilę przed zapadnięciem nocy, kiedy krajobraz widać tylko jako ciemność i jaśniejszą ciemność, a świat wokół siebie bardziej się czuje, niż widzi. Wyobraziłam sobie, jak bracia rozdzielają się po Górze i przeszukują ciemne lasy. Nikt nic nie mówi, wszyscy myślą o tym samym. Na Górze mogą się przydarzyć straszne rzeczy. Nagle pojawiają się klify. Należące do dziadka dzikie konie przebiegają gwałtownie nad grubymi krzewami szaleju, jest też sporo grzechotników. Już raz wszczęliśmy takie poszukiwania, kiedy z obory zginęło cielę. W dolinie można znaleźć zwierzę ranne, ale na Górze tylko martwe.

      Zobaczyłam oczami wyobraźni matkę, jak stoi przy tylnych drzwiach, wzrokiem przebiegając ciemną grań, gdy ojciec po powrocie mówi, że mnie nie znaleźli. Moja siostra Audrey zasugerowałaby, żeby ktoś zapytał babcię, a matka odpowiedziałaby, że babcia rano wyjechała do Arizony. Te słowa na chwilę zawisłyby w powietrzu, a potem wszyscy już by wiedzieli, gdzie jestem. Wyobraziłam sobie twarz ojca, jak zwężają się jego ciemne oczy, a usta zaciskają w gniewie, gdy zwraca się do matki: – Myślisz, że sama chciała wyjechać?

      Jego głos odbił się cichym i pełnym smutku echem. W końcu zagłuszyły go odgłosy z innej wymyślonej historii – świerszcze, potem strzał, a potem cisza.

      To było słynne zdarzenie, jak się później dowiedziałam, podobnie jak Wounded Knee albo Waco5, ale gdy ojciec opowiedział nam tę historię pierwszy raz, wydawało się, że nikt na świecie jej nie znał.

      Zaczęło się pod koniec pory wekowania, którą inne dzieci prawdopodobnie nazywają latem. Moja rodzina zawsze spędzała ciepłe miesiące na wekowaniu owoców na zapasy, których, jak mówił tato, potrzebowaliśmy na Dni Ohydy. Pewnego wieczoru tato wrócił ze złomowiska pełen niepokoju. Podczas kolacji chodził tam i z powrotem po kuchni, prawie nie tknął jedzenia. Powiedział, że musimy wszystko przygotować. Zostało niewiele czasu.

      Następny dzień upłynął nam na gotowaniu i obieraniu brzoskwiń. Do zachodu słońca wypełniliśmy dziesiątki słoików, które układaliśmy w idealne rządki, jeszcze ciepłe po wyjęciu z szybkowaru. Tato zlustrował wyniki naszej pracy, zaczął liczyć słoiki i mamrotać coś do siebie pod nosem, a potem zwrócił się do matki i powiedział:

      – Za mało.

      Tego wieczoru zwołał całą rodzinę. Zebraliśmy się wokół stołu kuchennego, bo był długi i szeroki i wszyscy się przy nim mieściliśmy. Powiedział, że mamy prawo wiedzieć, co nam grozi. Stał u szczytu stołu, my siedzieliśmy na ławkach i wpatrywaliśmy się w grube deski czerwonego dębu.

      – Niedaleko stąd mieszka rodzina – powiedział tato. – To żołnierze wolności. Nie pozwolili, żeby rząd prał mózgi ich dzieciom w szkołach publicznych, więc przyszli po nich federalni.

      Odetchnął, długo i powoli wydychając powietrze.

      – Federalni otoczyli ich dom, zamknęli ich w nim na całe tygodnie, aż w końcu na zewnątrz wyśliznął się mały chłopiec, głodne dziecko, które chciało coś upolować. Federalni go zastrzelili.

      Spojrzałam na braci. Nigdy wcześniej nie widziałam strachu na twarzy Luke’a.

      – Nadal są w tamtym domu – dodał tato. – Nie włączają światła, czołgają się po podłodze z dala od drzwi i okien. Nie wiem, ile mają jedzenia. Możliwe, że zanim federalni odpuszczą, oni umrą z głodu.

      Nikt się nie odzywał. W końcu Luke, który miał dwanaście lat, zapytał, czy możemy im jakoś pomóc.

      – Nie – odparł tato. – Nikt nie może. Są w pułapce we własnym domu. Ale mają broń i mogę się założyć, że to dlatego federalni nie wchodzą do środka.

      Przerwał, żeby usiąść – powoli, sztywno usadowił się na niskiej ławce. Wydał mi się stary i zmęczony.

      – Im nie pomożemy, ale możemy pomóc sobie. Kiedy federalni pojawią się w Buck’s Peak, będziemy gotowi.

      Tego wieczoru tato wyciągnął z piwnicy stertę starych wojskowych toreb. Powiedział, że to będą nasze torby „do wyjścia w góry”. W nocy pakowaliśmy do nich zapasy – leki ziołowe, filtry do wody, krzesiwa. Tato kupił wcześniej kilka pudełek wojskowych racji żywnościowych MRE – Meals Ready-to Eat. Włożyliśmy tyle, ile się dało, do naszych toreb, wyobrażając sobie, jak jemy je, po ucieczce z domu, ukrywając się wśród dzikich śliw niedaleko strumienia. Niektórzy z braci włożyli do swoich toreb broń, ale ja miałam tylko mały nóż, a kiedy skończyliśmy pakowanie, torba i tak była już tak duża jak ja sama. Poprosiłam Luke’a, żeby wrzucił ją na górną półkę w szafie, ale tato nakazał mi trzymać torbę nisko, tak by dało się ją szybko zabrać, dlatego spałam z nią w łóżku.

      Ćwiczyłam zarzucanie torby na plecy i bieg z nią, nie chciałam bowiem zostać z tyłu. Wyobrażałam sobie naszą ucieczkę o północy do azylu, jaki dawała Księżniczka. Rozumiałam, że Góra jest naszą sojuszniczką. Dla tych, którzy ją znali, potrafiła być miła, ale wobec intruzów była zdradliwa, co dałoby nam przewagę. Ale znów nie rozumiałam, dlaczego wekowaliśmy te wszystkie brzoskwinie, skoro zamierzaliśmy się schować na Górze, jeśli przyjadą federalni. Nie dałoby się przecież wciągnąć na Górę tysiąca ciężkich słoików. A może potrzebowaliśmy ich, żeby móc się skryć w domu, jak Weaverowie, i walczyć?

      Wizja walki stała się prawdopodobna zwłaszcza kilka dni później, kiedy tato przyniósł do domu ponad tuzin karabinów z nadwyżek wojskowych, głównie SKS. Ich srebrne bagnety były ładnie złożone pod lufą. Broń przyjechała w wąskich metalowych pudełkach, pokryta kosmoliną, brązową substancją antykorozyjną o konsystencji smalcu, którą trzeba było usunąć. Po oczyszczeniu karabinów mój brat Tyler wybrał jeden i położył go na kawałku czarnej folii, owinął nią broń, a potem zakleił, zużywając do tego metry srebrnej taśmy samoprzylepnej. Zarzucił pakunek na ramię, zniósł ze zbocza i cisnął obok czerwonego wagonu. Potem zaczął kopać. Kiedy dziura była szeroka i głęboka, wrzucił do niej karabin. Patrzyłam, jak zasypuje go ziemią z zaciśniętymi od wysiłku szczękami i napiętymi mięśniami ramion.

      Niedługo potem tato kupił maszynę do produkowania nabojów ze zużytych kul. Powiedział, że teraz w razie przewagi przeciwnika będziemy mogli dłużej przetrwać. Myślałam o mojej torbie „do wyjścia w góry”, która czekała w łóżku, i o karabinie ukrytym obok wagonu, i zaczęłam się martwić o maszynę do robienia nabojów. Była sporych rozmiarów i stała przymocowana do żelaznego warsztatu w piwnicy. Zdałam sobie sprawę, że jeśli nas zaskoczą, to nie będziemy mieli czasu, żeby ją zabrać. Zastanawiałam się, czy też nie powinniśmy jej zakopać tam, gdzie karabin.

      Wciąż wekowaliśmy