Tara Westover

Uwolniona


Скачать книгу

siedziała ze złożonymi ramionami, jedną dłoń trzymając w zgiętym łokciu, drugą zasłaniając sobie usta. Wpatrywałam się w nasze nakrapiane linoleum, gdy tato opowiadał, że gdy dziecko wyjęto matce z rąk, jego twarz była poplamiona krwią.

      Aż do tamtej chwili jakaś cząstka mnie chciała, żeby federalni przyszli, pragnęła przeżyć tę przygodę. Teraz poczułam prawdziwy strach. Wyobraziłam sobie braci, jak czają się w ciemnościach, a ich spocone dłonie ślizgają się po lufach karabinów. Ujrzałam w wyobraźni matkę, która zmęczona i spragniona odsuwa się od okna. Wyobraziłam sobie siebie, jak leżę płasko na podłodze, nieruchomo, cicho, i słucham wyostrzonej gry świerszczy na polu. Potem zobaczyłam, jak matka wstaje i sięga do kranu w kuchni. Błysk, huk broni palnej, matka upada. Rzuciłam się, żeby chwycić dziecko.

      Tato nigdy nam nie powiedział, jak skończyła się ta historia. Nie mieliśmy radia ani telewizji, więc może sam nigdy się nie dowiedział, co się stało. Pamiętam, że ostatnią rzeczą, jaką nam powiedział, było:

      – Następnym razem to możemy być my.

      Te słowa głęboko zapadły mi w pamięć. Odzywały się echem w cykaniu świerszczy, w chlupocie brzoskwiń wpadających do szklanego słoja, w metalicznym brzęku czyszczonych SKS-ów. Słyszałam je każdego ranka, gdy przechodziłam obok wagonu i zatrzymywałam się przy kępkach gwiazdnicy i ostrożnia, rosnących tam, gdzie Tyler zakopał karabin. Długo po tym, jak tato zapomniał o objawieniu u Izajasza, a matka znów wkładała do lodówki plastikowe butelki mleka Western Family 2%, ja wciąż miałam w pamięci Weaverów.

      Była prawie piąta rano.

      Wróciłam do pokoju z głową pełną cykania świerszczy i wystrzałów. Audrey chrapała na dolnym łóżku. Słyszałam niskie, zadowolone pomrukiwanie, które zachęcało mnie, bym zrobiła to samo. Zamiast tego wspięłam się na swoje łóżko, usiadłam po turecku i patrzyłam przez okno. Minęła piąta. Potem szósta. O siódmej pojawiła się babcia, widziałam, jak chodzi tam i z powrotem po swoim patio, odwracając się co kilka chwil ku górze, w stronę naszego domu. Potem wsiedli z dziadkiem do samochodu i odjechali ku szosie.

      Gdy samochód zniknął, wyszłam z łóżka i zjadłam miskę otrębów z wodą. Na zewnątrz powitała mnie koza Luke’a, Kamikadze. Po drodze do obory podgryzała mi koszulę. Minęłam gokarta, którego Richard budował ze starej kosiarki. Nakarmiłam świnie, napełniłam koryto sianem i zaprowadziłam konie dziadka na nowe pastwisko.

      Kiedy skończyłam, wspięłam się na wagon i spojrzałam ku dolinie. Łatwo było udawać, że wagon się porusza, odjeżdża z dużą prędkością, że w każdej chwili dolina może zniknąć za moimi plecami. Nieraz całymi godzinami bawiłam się, wyobrażając to sobie, ale dzisiaj rolka z filmem jakoś nie chciała się uruchomić. Odwróciłam wzrok od pól i skierowałam go ku zachodowi, ku Górze.

      Księżniczka zawsze najjaśniej świeciła wiosną, tuż po tym, jak drzewa iglaste wyłaniały się spod śniegu, a ich ciemnozielone igły wydawały się niemal czarne na tle ciemnych brązów ziemi i kory. Teraz była jesień. Wciąż ją widziałam, ale już bladła. Czerwienie i żółcie umierającego lata przesłaniały jej ciemny kształt. Niedługo spadnie śnieg. W dolinie ten pierwszy śnieg się stopi, ale na Górze przetrwa, grzebiąc Księżniczkę aż do wiosny. A wtedy ona znów się pojawi, by stać na straży.

      Rozdział 2

      Akuszerka

      Czy macie nagietek? – zapytała akuszerka. – Potrzebuję też lobelii i oczaru wirginijskiego.

      Siedziała przy blacie w kuchni i patrzyła, jak matka przeszukuje nasze szafki z brzozowego drewna. Między nimi na blacie leżała waga elektroniczna, z której od czasu do czasu matka korzystała, żeby zważyć wysuszone liście. Była wiosna. Mimo tego, że jasno świeciło słońce, poranek był chłodny.

      – W zeszłym tygodniu przygotowałam świeżą porcję nagietka – powiedziała matka. – Taro, pobiegnij i przynieś ją.

      Przyniosłam nalewkę, a matka zapakowała ją do plastikowej torby na zakupy razem z suszonymi ziołami.

      – To wszystko? – zaśmiała się matka. Głos miała wysoki, nerwowy. Akuszerka ją zawstydzała, a gdy matka była zawstydzona, jej ruchy nabierały lekkości. Za każdym razem, gdy akuszerka poruszyła się powoli, z pewnością siebie, matka reagowała przyspieszeniem ruchów.

      Akuszerka spojrzała na swoją listę.

      – To wszystko.

      Była niską, pulchną kobietą pod pięćdziesiątkę, miała jedenaścioro dzieci i ryżą brodawkę na podbródku. Miała też najdłuższe włosy, jakie widziałam w życiu, które po uwolnieniu z ciasnego koka spływały kaskadą w kolorze polnej myszy, opadając do kolan. Rysy jej twarzy były ostre, a w głosie wybrzmiewał autorytet. Nie miała licencji ani certyfikatów. Była akuszerką jedynie przez moc swojego stwierdzenia, a to wystarczyło aż nadto.

      Matka miała zostać jej asystentką. Pamiętam, jak pierwszego dnia im się przypatrywałam i je porównywałam. Matka o cerze niczym płatek róży, z włosami opadającymi w miękkich falach na ramiona. Z błyszczącymi powiekami. Codziennie robiła makijaż, a gdy zabrakło jej na to czasu, przez cały dzień przepraszała, tak jakby przez to sprawiła wszystkim kłopot.

      Akuszerka wyglądała tak, jakby od dekady nie przemknęła jej przez głowę myśl o tym, jak wygląda, a sposób, w jaki się nosiła, sprawiał, że człowiek czuł się głupio, że w ogóle to zauważył.

      Kiwnęła głową na pożegnanie, wychodząc obładowana ziołami od matki.

      Gdy przyszła następnym razem, przyprowadziła ze sobą córkę Marię. Dziewczynka stała obok matki, naśladując jej ruchy i trzymając noworodka w silnych dziewięcioletnich ramionach. Gapiłam się na nią z nadzieją. Nigdy nie poznałam dziewczynek takich jak ja, niechodzących do szkoły. Przysunęłam się bliżej, próbując przyciągnąć jej uwagę, ale była całkowicie pochłonięta słuchaniem swojej matki, która tłumaczyła, jak podawać kalinę koralową i serdecznik pospolity, żeby złagodzić skurcze poporodowe. Głowa Marii kiwała się w dół i w górę na znak zgody, dziewczynka ani na chwilę nie spuściła wzroku ze swojej matki.

      Ruszyłam sama powoli korytarzem do swojego pokoju, ale gdy się odwróciłam, żeby zamknąć drzwi, stała w nich Maria, wciąż z niemowlakiem na biodrze. Miał pełne ciałko, więc dziewczynka wyginała się mocno w pasie, by zrównoważyć jego ciężar.

      – Idziesz? – zapytała.

      Nie zrozumiałam.

      – Ja zawsze chodzę – powiedziała. – Widziałaś, jak się rodzi dziecko?

      – Nie.

      – Ja tak, wiele razy. Wiesz, co to znaczy, że dziecko jest w położeniu podłużnym?

      – Nie – odpowiedziałam przepraszająco.

      Gdy matka po raz pierwszy asystowała przy porodzie, nie było jej w domu przez dwa dni. Potem wśliznęła się tylnymi drzwiami tak blada, że wydawała się wręcz przezroczysta; opadła na kanapę i tam została, cała się trzęsąc.

      – Było okropnie – wyszeptała. – Nawet Judy powiedziała, że się boi.

      Matka zamknęła oczy.

      – Nie było widać, że się boi.

      Matka odpoczęła przez kilka minut, aż odzyskała trochę koloru na twarzy, i opowiedziała, jak było. Poród był długi, wyczerpujący, a gdy dziecko w końcu wyszło na świat, jego matka poważnie się rozerwała. Krew była wszędzie. Krwotok nie chciał się zatrzymać. W tym momencie matka