Marta Matyszczak

Kryminał pod psem


Скачать книгу

patrzyłam na portiera odprowadzającego milicjanta nienawistnym wzrokiem, zrozumiałam, dlaczego nigdy nie zajrzał mi do wypchanej bibułą torebki.

      Graliśmy w tej samej drużynie.

✶✶✶

      Spakowaliśmy z Władkiem wakacyjny majdan na pakę nyski i ruszyliśmy przez puste o tej porze ulice zaspanego Wrocławia. Czekał nas dzień w drodze. Wyglądało na to, że minie w ciszy. Każdy pogrążył się w swoich myślach.

      Wciąż nie mogłam przeżyć straty pieniędzy. I tego, że będę musiała pracować na rzecz jakiejś szui, która wzbogaciła się moim kosztem. Na własne wydatki pożyczyłam forsę od Elki. Zwrócę jej, jak odrobię. Dobrze mieć przyjaciół.

      Gdybym została w mieście, zrobiłabym wszystko, by dojść do prawdy. Obawiałam się jednak, że z początkiem września, kiedy wrócę do Wrocławia, już nie będę miała szansy dociec prawdy. Szczegóły się rozmyją, ludzie zapomną. Będzie po prostu za późno.

      Wychodziło na to, że muszę zacisnąć zęby. Żyć dalej.

      Z pojedynczych pomruków, które wydawał z siebie rozgadany zazwyczaj Władek, domyśliłam się, że jego z kolei trapią problemy zgoła innej natury. Władek działał w opozycji już od dłuższego czasu, natykaliśmy się na siebie na spotkaniach. Raz nawet był na nasiadówie w moim mieszkaniu. Jednak to była zupełnie inna liga niż ja. Przeczuwałam, że Władek odegra dużą rolę na scenie politycznej. Jeszcze będzie o nim głośno.

      Zrobiliśmy ze dwa postoje na siku w przydrożnych krzakach i kawę z termosu. A przez resztę czasu jechaliśmy w milczeniu zakłócanym tylko przez rzężenie silnika.

      Oparłam głowę o szybę i zasnęłam. Gdy się przebudziłam, wjeżdżaliśmy na prom w Karsiborze. Przywitały nas popiskiwania mew i szum wiatru. Od razu poczułam się lepiej. Bezpiecznie. Swojsko.

      Wakacyjna beztroska.

      Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak złudne było to wrażenie.

✶✶✶
✶✶✶

      Świnoujście, teraz

      Zjełczałe, upaciane jakąś szarawą breją wspomnienia po gofrach były kwintesencją tego, co czekało Różę Kwiatkowską na tych pseudowakacjach. Po takim preludium nie powinna się już spodziewać niczego dobrego.

      Kwiatkowska zasiadła na łóżku (które postrzegała na podobieństwo zawszonej więziennej pryczy) i strzeliła przyniesionym jej plackiem przed siebie. Trafiła w czoło Szymona.

      Niezamierzony sukces.

      Solański bez słowa odkleił gofra z twarzy, celnym rzutem umieścił go w koszu na śmieci i popatrzył na Różę z wyrzutem. Jakby to on był tutaj poszkodowany. Przecież naobiecywał jej, że spędzą razem cudownie romantyczne wakacje wśród szumu fal i śpiewu ptaków, a tymczasem okazywało się, że znów wmanewrował ich w jakieś pieprzone śledztwo!

      Co to, to nie! Na takie atrakcje Kwiatkowska się nie pisała! Nie zamierzała znowu uganiać się za mordercą. Jeśli chodzi o nią, to cała zgraja zabójców może sobie dziesiątkować ludzkość do woli. Róża miała to w nosie. Dla odmiany chciała pobyć trochę wśród żywych.

      Szymon się jednak uparł.

      – Ty nie musisz nic robić, kochanie – powiedział.

      Dziennikarka musiała przyznać, że trochę ją tym „kochaniem” rozbroił. Nie przywykła, by się tak do niej zwracano. A już na pewno nie przypuszczała, że nadejdzie taki dzień, kiedy to detektyw będzie ją tak tytułował.

      – Ja to szybko rozwiążę. Ty będziesz w tym czasie leżeć na plaży. Zgarnę kasę i pojedziemy na wycieczkę, co ty na to?

      – A chała! – odburknęła.

      Już ją prawie zapędził w kozi róg. Już niemal dała się nabrać na ten stalowy błysk w oku. Została jej jednak odrobina zdrowego rozsądku. Doskonale wiedziała, jak to się skończy. Solański w życiu nie złapie mordercy w parę dni. Śledztwo będzie się przeciągać. Ona wakacje spędzi samotnie, wyjadając z rozpaczy i nudy zapasy, których nawieźli tutaj na lato producenci lodów i tych nieszczęsnych gofrów. A koniec końców wróci w pojedynkę do domu, bo Szymon będzie musiał zostać w Świnoujściu „jeszcze tylko dzień, może dwa, kochanie”, by dokończyć dochodzenie.

      – Hau! – Gucio zawtórował Róży, najwyraźniej podzielając jej zdanie.

      – Jak sobie chcecie – powiedział obrażony Solański i wyszedł z pokoju.

      Róża zapatrzyła się na widok za oknem. Obserwowała ludzi przemierzających promenadę i chodnik ciągnący się wzdłuż ulicy Żeromskiego. Mrowie wczasowiczów krążyło na pozór bezładnie. Z tej perspektywy stanowili małe kolorowe kropeczki. Jak w grze w pchełki. Jedna taka nawet wspięła się właśnie po schodach prowadzących do Krecika. Wydawała się Róży dziwnie znajoma. Dziennikarka nie mogła sobie jednak przypomnieć skąd. Gucio wsparł się przednimi łapami o parapet i przywarł nosem do szyby. Zawarczał.

      Kwiatkowską tknęło złe przeczucie.

      – Idziemy! – zaordynowała.

      Psu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zbiegli w okolice recepcji w momencie, gdy Solański wpadał na obserwowaną przez Różę chwilę temu kropeczkę. Twarzą w twarz nie była już wcale ani mała, ani kolorowa.

      – Barański! – wrzasnęła dziennikarka, zanim Szymon i aspirant zdołali się zorientować w sytuacji. – Co tu, do jasnej cholery, robisz?!

      W deszczu nieszczęść brakowało jeszcze tylko tej mendy. Aspiranta Barańskiego Solański i Kwiatkowska mieli już nieprzyjemność poznać dogłębnie. Zetknęli się z nim w niejednym ze swoich śledztw. Jednak z tego, co Róża pamiętała, Barański ostatnimi czasy tkwił na wygnaniu w Barlinku, czasem tylko przyjeżdżał do mamy do Chorzowa na urlop. Co robił w Świnoujściu, tego nie potrafiła pojąć.

      – A wy? – Oniemiały aspirant odzyskał wreszcie głos. – Jak to wy? Co wy tu? – dukał.

      – Też się cieszymy, że cię widzimy – wtrącił się Szymon.

      Róża widziała, że detektyw ze zmarszczonym czołem lustruje krótkie spodenki Barańskiego, jego ciemne okulary założone na włosy w charakterze opaski i raczej świński odcień opalenizny.

      – Ja jestem tu służbowo – powiedział wciąż skołowany policjant. – Choć byłem na wakacjach. Z Barlinka niedaleko. Ciągle tu przyjeżdżam. Na weekendy. Ale najchętniej to do Międzyzdrojów – rozgadał się. – Tam można spotkać prawdziwe gwiazdy. Przy Amber Baltic.

      Róża nie przypuszczała, że aspirant potrafi wypowiedzieć aż tyle zdań jedno za drugim.

      – Jak to służbowo? – przerwał mu detektyw.

      – A bo mnie wezwali, skoro już tu jestem. Do tego trupa. Tej baby, co się była utopiła. – Machnął ręką gdzieś w głąb sanatorium. – Niby to nieszczęśliwy wypadek, ale do końca nie wiadomo. Miejscowi gliniarze mają huk roboty w sezonie. Więc mnie poproszono. – Zmienił nagle ton, jakby sobie uprzytomnił, że powinien zadbać o własny wizerunek. – Poproszono mnie – powtórzył – bym przyjrzał się tej sprawie w swoim prywatnym czasie.

      – Frajer – mruknęła Róża w pięść przytkniętą do ust.

      – Co mówiłaś?

      – Mówiłam, że niezły bajer.

      – Ja im się nie dziwię.