Marta Matyszczak

Kryminał pod psem


Скачать книгу

trzymało się kurczowo żółtego dmuchanego banana, ciągniętego po wodzie przez stanowczo zbyt szybko zasuwającą motorówkę. Wokół unosił się wszechobecny plażowy gwar: pokrzykiwania matek, piski dzieci, rechot młodzieży, rzępolenie radia tranzystorowego. Wszystko to skąpane w zapachu olejku do opalania, frytek i morskiej bryzy.

      Zszedł z plaży i w pierwszej napotkanej budce kupił dwa gofry z bitą śmietaną, owocami i polewą czekoladową. Tak zaopatrzony zawrócił do Krecika. Zanim jednak zdołał wspiąć się na wieżyczkę, drogę zagrodził mu brzuchaty facet z wąsem na przedzie. Mógł mieć około pięćdziesiątki, ubrany był w przetarty na łokciach i kolanach garnitur, a pod szyją zamiast krawata nosił apaszkę.

      – Pan pozwoli – powiedział z poważną miną.

      Solański nie za bardzo wiedział, na co i komu miałby pozwalać. Bo chyba nie był aresztowany? Koleś nie wyglądał na gliniarza. Prędzej na kierownika pączkarni. Podejrzany osobnik pociągnął Szymona za rękaw i skierował się do drzwi, na których wisiała tabliczka z napisem „Dyrekcja”.

      – Się nie przedstawiłem – rzekł. – Góralczyk Stanisław. Stachu. – Wyciągnął pulchną dłoń.

      Solański wciąż dzierżył dwa gofry, których okrasa skapywała teraz na wykładzinę.

      – Ach, przepraszam. – Mężczyzna opuścił rękę. – Zajmę panu tylko chwilę.

      Zasiadł za sfatygowanym biurkiem i wskazał Szymonowi miejsce naprzeciwko. Solański przycupnął na brzegu krzesła.

      – Przepraszam – powtórzył Góralczyk. – Jestem tu dyrektorem. Od tego sezonu. Na świeżo. Więc mnie ten trup w ogóle potrzebny nie jest. Może pan o nim słyszał? – Popatrzył na wciąż milczącego gościa. – Znaczy… nie był, bo już go zabrali. Ją. Elżbieta Wnuk się nazywała. No i tak sobie pomyślałem… Bo pan jest detektywem, prawda?

      – Skąd…? – zająknął się Solański.

      – Och, niech pan nie udaje! – skarcił Szymona Stanisław Stachu. – Sława się za panem ciągnie. Zwłaszcza po ostatniej sprawie morderstwa tej celebrytki. Nawet w „Bez Ściemy” o panu pisali. Więc to się dobrze składa.

      – Co? – Szymona ogarnęły złe przeczucia.

      – To, że pan nocuje akurat w Kreciku. Z pana doświadczeniem to będzie bułka z masłem.

      – Co?! – powtórzył detektyw.

      Choć już wiedział.

      – Złapanie tego drania, który kropnął panią Elżbietę, panie drogi. Nie może być tak, że ja zostaję dyrektorem Krecika i zaraz ktoś bezkarnie zaczyna mi wybijać pensjonariuszy. To nie jest dobre dla interesu! Sam pan przyznasz. Więc pan mi spadłeś z nieba.

      – Ale ja jestem na wakacjach… – jęknął Solański.

      – Tak jak mówiłem. – Góralczyk najwyraźniej nie przywykł, by ktoś podważał jego decyzje. – Zajmie to panu chwilę. A przy okazji pan dorobi. Będzie mógł pan narzeczoną zabrać na rejs do Szwecji. Albo jej nakupić bursztynowych naszyjników.

      – Ale… – Szymon czuł się pokonany.

      Później doszedł do wniosku, że gwoździem do trumny okazały się te cholerne gofry. Gdyby bita śmietana nie spływała z nich na dżinsy detektywa, rozpraszając jego uwagę, może zdołałby się jakoś wybronić. A tak – przepadło.

      – Tyle! – Dyrektor położył przed Szymonem kartkę z wypisaną kwotą.

      Była nie do pogardzenia.

      Rozdział 2

      DO SERCA PRZYTUL PSA 2

      Wrocław, rok 1977

      W kwietniu we Wrocławiu często można było się już poczuć jak w środku lata. Na mapach pogodynki po Dzienniku Telewizyjnym miasto stanowiło przeciwieństwo Suwałk. Najcieplejszy punkt w kraju.

      W świetlicy Zakładu Transportu Handlu Krajowego było duszno mimo otwartych okien. W powietrzu unosił się zwierzęcy smrodek charakterystyczny dla ogrodu zoologicznego. Mieszał się z wonią przepoconych ludzkich ciał. Pracownicy wraz z rodzinami przyszli tłumnie na spotkanie. Tym razem program rozrywkowy uwzględniał każdego, także najmłodszych.

      Tego popołudnia zaprosiłam do nas państwa Gucwińskich. Naprawdę nie sądziłam, że przyjdą z całą menażerią. Aż się cofnęłam od progu, gdy zobaczyłam, że pan Antoni ma na szyi węża boa. Pani Hanna z kolei trzymała za rękę małe gorylątko, które rozglądało się z ciekawością po sali. Były też z nimi kot, papuga w klatce i trzy psy.

      Gucwińscy siedzieli ze świtą na scenie i opowiadali o podopiecznych. Brzmiało to jeszcze lepiej niż w programie Z kamerą wśród zwierząt. Ludzie zasłuchani, nawet dzieci nie przeszkadzały. Jedynie sprzątaczka krążyła w tyle sali podenerwowana, bo się pewnie bała, że jej ten goryl napaskudzi i będzie miała dodatkową robotę. Z irytacją przegoniła jakiegoś dryblasa, który podszedł do niej i chciał nawiązać rozmowę.

      Wycofałam się po cichu i przeszłam do biura. Miałam zadanie do wykonania.

      Zamknęłam za sobą drzwi, a w oknach zasunęłam zasłony. Uruchomiłam ksero i jeszcze raz sprawdziłam, czy nie zapomniałam przekręcić zamka. Wyjęłam z torebki bibułę, którą miałam skopiować na wieczorne spotkanie z działaczami. Widywaliśmy się w moim mieszkaniu na poddaszu. W oparach popularnych, których smrodu nie mogłam wywietrzyć jeszcze przez kilka dni, zastanawialiśmy się, jak obalić komunę. Nie była to czcza gadanina. Wprowadzaliśmy idee w czyn. Stosowaliśmy metodę małych kroczków. A nastroje w społeczeństwie tężały. Zwłaszcza że gospodarka miała się coraz gorzej.

      Opór zwykłych ludzi można było poczuć na ulicach. Przejawiał się na różne sposoby. A to antyrządowym wierszykiem wydeklamowanym w kolejce do pustych półek w spożywczaku, a to uderzającym w Gierka graffiti wysmarowanym na parkanie. Kiedy zaczęłam pracę w ZTHK, koledzy od razu wytypowali mnie do powielania bibuły. W zakładzie mieliśmy naprawdę porządny sprzęt. Grzechem byłoby go nie wykorzystać.

      Ryzykowałam.

      Wydawało mi się, że portierzy spoglądają na mnie podejrzliwie za każdym razem, gdy wychodzę z zakładu z pękatą torbą. Jednak nigdy mnie nie przeszukali. Sama nie wiem, co by było, gdyby sprawa się rypła. Pewnie wyleciałabym z pracy. Co jeszcze gorszego mogłoby mnie spotkać, wolałam się nawet nie zastanawiać.

      Wzięłam się do kopiowania, jednocześnie rozmyślając o zbliżających się wielkimi krokami wakacjach. Dla mnie roboczych, ale opieka nad turnusami pracowników ZTHK w Świnoujściu była nawet przyjemna. Trzy miesiące nad morzem? Nie do pogardzenia. A organizowanie wycieczek fakultatywnych, wyjść na dancingi czy gier zespołowych dla wczasowiczów nie stanowiło aż tak dużego kłopotu.

      Musiałam jeszcze pozbierać od uczestników zaliczki na wyjazd. Przejrzeć bibliotekę w poszukiwaniu książek, które w tym roku dla nich zabiorę. Pewnie jak zwykle postawię na wakacyjną klasykę: Joannę Chmielewską i Jo Alexa. Ta para autorów nigdy nie zawodzi. No i coś dla dzieci. Choć te najchętniej i tak całe dnie siedziałyby w wodzie. Koniecznie gry planszowe, zestaw do badmintona, rakietki do ping-ponga, jakieś piłki. Zobaczę, co mamy w magazynie.

      Z zamyślenia wyrwał mnie nagły hałas za drzwiami. Na moment zamarło mi serce. Przesłyszało mi się? Czy to tylko chrobot ksera?

      – Jest tam kto?

      I łomotanie.

      Wyłączyłam maszynę. Wstrzymałam oddech. Kto to mógł być? Męski głos. Nieznajomy. Czego