Marta Matyszczak

Kryminał pod psem


Скачать книгу

do żucia. Niedola znajomka go nie zainteresowała.

      Solański i Kwiatkowska zostawili ich bez słowa i wrócili na Wojska Polskiego. Szli pośród metalowych, pokrytych powyginaną blachą falistą bud, które tworzyły wielkie przygraniczne targowisko przywodzące na myśl widoki z krajów Trzeciego Świata. Billige Zigaretten na każdym kroku. Ciuchy. Żywność. Szajs dla turystów.

      – W latach dziewięćdziesiątych musieli tu mieć raj – stwierdziła Róża.

      Solański przyglądał się facetowi w żółtej pelerynie, który zsiadł z roweru, ściągnął z kierownicy wypchane siaty i zaszedł na tyły jednego ze stoisk. Mężczyzna wydawał mu się znajomy. Miał ciemną karnację.

      – Pewnie niejedna fortuna tu powstała. – Kwiatkowska się rozmarzyła. – Niemiaszki kupowały po tanioszce u sąsiada. A i teraz ojro niekorzystnie wypada w stosunku do złocisza, to pewnie dalej handelek trwa. Co się tak gapisz na tego chłopa?! – Róża przerwała dywagacje i zasadziła Solańskiemu kuksańca w bok.

      – Przywiózł towar – mruknął detektyw, widząc, że sprzedawca układa na półce sztangi papierosów, które ten w pelerynie wydobył z wymiętych toreb z logo polomarketu. – Ciekawe, skąd wziął te fajki. Na hurtownika mi nie wygląda.

      – Ty wiesz co? – zagadnęła dziennikarka. – Ty jesteś pełen uprzedzeń! Wracamy – zażądała. – Gucia bolą nogi. Mówiłam, żeby jechać kolejką!

      – Mówiłem, żeby jechać rowerami – zawtórował Kwiatkowskiej Szymon. – Poza tym nie zasłaniaj się psem.

      Zdawał sobie sprawę z tego, że powiedział o dwa zdania za dużo. Nie zdziwił się więc, gdy Róża prychnęła gniewnie i nie oglądając się na niego, ruszyła przed siebie.

✶✶✶

      Solański miał tupet! Żeby jeszcze sam był jakimś sportsmenem, mogliby ewentualnie podyskutować. Jednak patyczakowi daleko było do atlety. A mimo to się odzywał. Róża tak się zdenerwowała, że aż sobie przypomniała, jak to rok temu śmigała wokół Jeziora Barlineckiego dzień w dzień po dziesięć kilometrów. A skoro wtedy mogła, to czemu by nie dziś?

      Wyrwała naprzód i dzikim truchcikiem dotarła do skrzyżowania, na którym ulica Moniuszki przechodziła w 11 Listopada. Skręciła w tę pierwszą i mijając po prawej stadion, dobiegła do promenady. Sama nie wiedziała, skąd ta skumulowana w niej energia. Za plecami wciąż słyszała Solańskiego, który – co zauważyła, łypiąc nieznacznie za siebie – wziął Gucia na ręce i podążał jej śladem. Milczał, starając się nie stracić rozpędzonej Kwiatkowskiej z oka.

      Dziennikarka wparowała na opustoszałą już plażę, zrzuciła sukienkę i w samej bieliźnie wbiegła do wody. Otrzeźwienie przyszło natychmiast. Morze miało temperaturę trupa z prosektoryjnej lodówki.

      – I-haa! – zarżała i zanurkowała w burzących się wieczorową porą odmętach.

      Dopłynęła do oddalonej spory kawałek od brzegu mielizny. Przysiadła na pofałdowanym dnie i unosiła głowę ponad napierające bałwany. W sumie ten cały Bałtyk nie jest taki zły. Przynajmniej gdy się już w nim zanurzyła, nie było widać jej niedoskonałych kształtów. Wyobrażała sobie, że w takiej lazurowej lagunie na jakimś Bali pewnie wałeczki zaraz wyszłyby na światło dzienne. W polskich zaciemnionych, lepiej nie wiedzieć czym, wodach była przynajmniej wizualnie bezpieczna.

      Rozejrzała się. W oddali popylał pseudopiracki statek, na którym turyści wypijali stanowczo zbyt dużo puszkowych żubrów i wyobrażali sobie, że są jak Johnny Depp z podmalowanymi oczami i dredami. Na prawo od Róży stado mew krążyło nad unoszącą się na tafli boją. Jeszcze dalej, po lewej, kąpała się rozchichotana grupka. Wynurzające się głowy przypominały Kwiatkowskiej łebki szpilek.

      Kontemplację otoczenia przerwał dziennikarce nagły skurcz w kostce. Coś musiało chwycić ją za nogę! Złapało i pociągnęło! Róża runęła z pluskiem w morskie głębiny. Oceaniczny potwór ciągnął nieprzerwanie. Kwiatkowska otworzyła pod wodą oczy. Zaszczypało. Ciemność. Widziała ciemność. Łyknęła też sobie zdrowo tego szlamu i zaczęła się dusić. Szarpnęła kończyną. O dziwo kleszcze puściły. Wydostała się na powierzchnię, rzężąc jak zepsuty traktor. Zachłannie łapała powietrze, brodząc po dnie na kolanach.

      Wtem bestia zaatakowała ponownie. Tym razem rzuciła się Róży na plecy, znów ją podtapiając. Tego już było za wiele. Kwiatkowska chwyciła kreaturę za wszarz – okazała się strasznie koścista – i choć nie była mistrzynią sportów walki, wykonała przykładny obrót przez plecy napastnikiem.

      Czyli Solańskim!

      – Ty debilu! – wydarła się na detektywa. – Mogłeś mnie zabić! Całkiem ci już rozum odjęło?! – zaciekawiła się i w akcie zemsty prysnęła wodą w Szymona.

      – Oj, na żartach się nie znasz? – bronił się.

      – Końskie zaloty! – gardłowała Kwiatkowska.

      Szybko jednak ucichła, ponieważ ten nieokrzesany drań napadł na nią ponownie.

      Tym razem w nieco innych, znacznie bardziej odpowiadających Róży zamiarach.

✶✶✶

      Zastanawiałem się, co począć. Wołać policję, żeby się zajęła tymi dwoma zbereźnikami, którzy zachowywali się bardzo, ale to bardzo niestosownie w wodach Bałtyku, czy może wygrzebać z bambetli Róży walających się u mych stóp komórkę, zrobić bezwstydnikom zdjęcie, a potem szantażować? Całkiem możliwe, że zarobiłbym na dodatkowe pęto kiełbasy śląskiej.

      Początkowo nawet biegałem wzdłuż brzegu i obszczekiwałem fale oraz tych tam migdalących się na mieliźnie. Potem jednak uznałem, że nie ma co.

      Tylko bez nerw!

      Postanowiłem wykopać dziurę.

      Polecam tę metodę jako odstresowującą. Jeśli najchętniej nawrzeszczelibyście na szefa idiotę, zrugali dziecko marudę, zamordowali małżonka półgłówka, lepiej w zamian wykopcie sobie dół. Od razu zrobi wam się lżej na duszy. Gwarantuję! A w dodatku unikniecie konsekwencji prawnych.

      Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Ryłem równo, a pryzmy piachu sypały się na boki, aż miło. Powarkiwałem sobie przy tym. Zawyłem też raz czy drugi. Właśnie wtedy, gdy dokopałem się wreszcie do wody, posłyszałem nad sobą wołanie.

      – Orionek, wracaj! – zawołała jakaś pani i założyła pasmo kasztanowych włosów za ucho.

      Między nią a mną znajdował się wspomniany Orionek.

      Mój pobratymiec.

      Był nieco większy ode mnie. W ogóle się go jednak nie wystraszyłem, bo od pierwszego rzutu okiem wyglądał na sympatycznego faceta. Jasnobrązowy od podwozia, ciemniejszy na grzbiecie. Usiadł na piasku i przyglądał mi się wielkimi, ciemnymi patrzałami. Uchole w kształcie trójkątów rozstawił szeroko na boki, aż załopotały na wietrze.

      – Jaki ładny piesek! – powiedziała jego pani (mając na myśli mnie), czym od razu zyskała sobie moją sympatię. – Damy mu ciastko, Orionku? – zapytała swojego pupila.

      Nie dość, że miła, to jeszcze mądra. Przyznam, że mało kto jest na tyle inteligentny, by przy pierwszym spotkaniu natychmiast zaserwować mi smakołyk.

      Natychmiast!

      Moja nowa znajoma ściągnęła plecaczek i wydobyła z niego coś, co pachniało jak marzenie.

      Ciasteczka!

      Domowej roboty, od razu poznałem. Dostałem hurtowo dwa – prosto do paszczy. Orionek również otrzymał przydział. Mlaskaliśmy obaj, a ogony same nam chodziły