Anna Potyra

Pchła


Скачать книгу

wszystkie dzieci kochają święta.

      Wiele lat później zrozumiał, że to nieprawda. Wtedy już wiedział, że są dzieci okradzione przez los. Ograbione z miłości, z godności, poczucia bezpieczeństwa. Ze wszystkiego. Te dzieci nie uwielbiały świąt. Kiedy cały świat ci wmawia, że jest magicznie, zwierzęta w zaśnieżonym lesie uśmiechają się do siebie i nawet kawa smakuje inaczej, a jarzące się na każdym kroku światełka podkreślają, jak bardzo wszyscy się radują, wtedy twoje nieradowanie się jest jeszcze trudniejsze do wytrzymania. Niby czarna kartka jest tak samo czarna bez względu na to, czy patrzymy na nią w jasny letni dzień, czy jesienny zmierzch, ale przyłożona do białej wydaje się ciemniejsza i bardziej ostra niż przyłożona do szarej.

      W swojej pracy Adam wiele razy był świadkiem niezrozumiałego zła i cierpienia, które nieodłącznie mu towarzyszyło, i czuł, że za każdym razem jakiś maleńki okruszek tego mroku zostaje w nim na zawsze. Akceptował to jako część życiowych doświadczeń, które każdy człowiek zbiera dzień po dniu, rok po roku jak cegiełki, które małe i niepozorne nie wiadomo kiedy zamieniają się w ścianę. Jednemu wyjdzie jasna i elegancka fasada klasycystycznej kamienicy, drugiemu mur z brudnym odpadającym tynkiem i smutnym graffiti. Pomimo że jego budowla zmierzała w tym drugim kierunku, Adam zachował w sobie szczerą, niemalże dziecięcą radość obchodzenia świąt. Nie skakał już wokół choinki i nie rozrywał z dzikością w oczach papieru na największym prezencie, podobnie jak dyplomata ze złotymi spinkami w mankietach nie będzie mruczał z rozkoszą, kiedy je tartine au caviar na bankiecie w ambasadzie, ale lubił tę spokojną i błogą przyjemność, którą odczuwał w okresie świątecznym. Lubił patrzeć, jak Ola odsuwa się od choinki po zawieszeniu każdej bombki i lekko przechylając głowę w bok, kontempluje całokształt, lubił podjadać farsz do pierogów prosto z patelni, ale najbardziej ze wszystkiego lubił obserwować Zosię, której niepohamowana dziecięca radość rozświetlała ich mieszkanie bardziej niż świąteczne iluminacje Krakowskie Przedmieście.

      Teraz siedział przy białym obrusie i jednym uchem słuchał, jak jego matka próbuje zagadać na śmierć teścia Sary, jego siostry. Adam wprowadził się w stan pewnego odrętwienia. Przez cztery lata wyćwiczył tę umiejętność do perfekcji. Wiedział, że ten obiad będzie dla niego udręką, ale chciał przyjść. Dla Sary. Kiedy wyrośli już z wieku, gdy młodszą siostrę wyrzuca się z pokoju i kłóci się z nią o to, kto wczoraj wynosił śmieci, stali się naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Adam wiedział, że zawsze może na nią liczyć. Chciał ją zobaczyć. A właściwie chciał, żeby ona zobaczyła jego. Czuł się winny, że pozbawił ją swojej przyjaźni. Dlatego dziś przyszedł i usiadł przy świątecznym stole. Przez te dwie godziny mogło być tak jak kiedyś. Dla niego nie, ale dla Sary.

      Dołożył sobie kilka kopytek i polał sosem. Odwzajemnił uśmiech matki i pokiwał głową, kiedy Sara zaproponowała mu gruszkę w occie.

      – Poproszę – powiedział i podstawił talerz, zastanawiając się jednocześnie nad zagadką telefonu do Łukasza Kosa i niespodziewanym obrotem wizyty u Marianny Strzelczyk.

      – Wiesz, passat niby miał dopiero cztery lata, dziewięćdziesiąt tysięcy przebiegu, nieźle się nim jeździło, w zasadzie nie było potrzeby zmieniać… – Mąż Sary, Radek, od dziesięciu minut prowadził monolog na temat historii motoryzacji na przykładzie swoich samochodów, robiąc jedynie przerwy na kolejne kęsy kaczki w pomarańczach – ale wiesz – przełknął część jedzenia, które miał w buzi – nie można się wiecznie kierować rozsądkiem – zakończył i posłał Adamowi łobuzerski uśmiech.

      – Nowy kupiłeś?

      – Nie, używany. Z dwa tysiące ósmego roku.

      Adam pierwszy raz podczas rozmowy ze szwagrem nie udawał zainteresowania.

      – Zmieniłeś czterolatka na ośmioletni samochód?

      Radek pokiwał głową, wyraźnie zadowolony z siebie, i upił łyk czerwonego wina z kryształowego kieliszka.

      – Taki kaprys.

      Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i położył na stole tymczasowy dowód rejestracyjny.

      – Albo po prostu kryzys wieku średniego – powiedział Adam, zerkając na dokument. W rubryce D wybito małą czcionką napis porsche, poniżej nazwę modelu, Cayenne.

      Radek zaśmiał się krótko i pokręcił głową.

      – Może. W takim razie szkoda, że nie dopadł mnie wcześniej. Wiesz, jak taka zabawka śmiga? Pięćset pięćdziesiąt koni!

      Adam mruknął na znak, że przyjął to do wiadomości. Takie rzeczy nie robiły na nim wrażenia. Jego samochód miał szesnaście lat i prawie tyle samo sekund do setki, ale już nieraz przebił niezawodnością nowoczesne i delikatne chuchra, naszpikowane elektroniką, która po kilku latach beztroskiej młodości zaczyna przypominać choroby z autoagresji. Wariujące sondy i czujniki blokujące system, usterki, które nie wiadomo, czy są rzeczywiste, czy urojone, i mechanicy, którzy rozkładają ręce. Nie mówiąc o tym, ile razy wyciągał z błota i zasp śnieżnych piękne suv-y, bo ich właściciele myśleli, że są terenówkami.

      Adam odłożył sztućce na talerz i otarł usta serwetką. Do jego uszu dotarł dźwięczny śmiech sześcioletniej siostrzenicy. Kiedyś myślał, że „poczuć ukłucie w sercu”, o ile odnosi się do stanu emocjonalnego, a nie przedzawałowego, jest tylko powiedzeniem. Dziś wiedział, że smutek można czuć fizycznie. Teraz miał wrażenie, jakby jego żołądek zawiązywał się na supeł, który zaraz potem, gdy minie fala gorąca, zaczną rozcinać sztylety. Im bardziej jego myśli zwracały się w stronę zamkniętych drzwi, do których nie pozwalał sobie podchodzić, tym więcej było sztyletów. Uśmiechnął się do Leny. Wyglądała naprawdę rozkosznie. Na dole brakowało jej dwóch jedynek, ale to tylko dodawało jej uroku.

      Czuł się, jakby był na fotelu dentystycznym i znieczulenie zaczęło puszczać w połowie leczenia kanałowego. Jeśli ma wytrzymać do końca, musi odciąć się od tej ciepłej normalności, do której nie należał.

      – Mamo, jak było w sanatorium?

      Pokój wypełnił dobrze mu znany, lekko zachrypnięty głos. Skupił na nim całą uwagę.

      Stomatolog dodał kolejną dawkę znieczulenia. Odrętwienie wracało.

8

      To Paweł Lesicki przyprowadził go do klubu. Wtedy, cztery lata temu. Dał mu rękawice i kazał okładać worek treningowy, dopóki będzie w stanie utrzymać się na nogach. Być może to uratowało mu życie. Pytanie, czy potrzebnie.

      Nikt wtedy nie zwrócił na niego uwagi. Paweł regularnie stawiał przed workiem gostków wypuszczonych z aresztu albo złowionych z ulicy. Czasem nawet zdarzali się klienci „z polecenia”, którzy trafiali do sutereny bloku przy Okopowej zachęceni przez swoich kumpli z osiedla. Nikt nigdy nie odbił się od zamkniętych drzwi.

      Naczelnik stworzył to miejsce pod koniec lat dziewięćdziesiątych, przytłoczony skalą głupiej drobnej przestępczości wśród nieletnich. Nie próbował zmieniać świata, bo wiedział, że żaden człowiek nie jest w stanie tego zrobić, a już na pewno nie mały, maluczki wolski policjant, ale uważał, że jeśli każdy zadba o swój ogródek, świat może będzie lepszy. Kierując się tą dewizą, postanowił zająć czymś nastolatków, którzy chodzili ciemnymi uliczkami i załatwiali swoje ciemne sprawy. Gniewne twarze bez względu na porę dnia i roku skrywali w cieniu obszernych kapturów, a w luźnych nogawkach firmowych dresów nosili kije bejsbolowe, których wtedy tyle sprzedawało się w Warszawie, jakby w mieście prężnie działało przynajmniej dziesięć klubów. Obowiązkowym dopełnieniem stroju były adidasy, które dresiarze nosili po to, żeby móc szybciej