była od kilku dni taka zła, że nie sądził, żeby mogło być gorzej. Pomylił się. Teraz do zimnej wilgoci, jaka zalegała w powietrzu, dołączyły silne podmuchy wiatru. Na dworze było tak paskudnie, że Adam dziwił się wszystkim gołębiom i wróblom, które zimowały w Polsce. Na ich miejscu spieprzałby stąd na południe, jeśli już nie w sierpniu z bocianami, to na pewno w październiku z gęsiami. Marzł do szpiku kości. Jedynie szczęka z lewej strony pulsowała bolesnym ciepłem. Skulił ramiona i wcisnął głowę w postawiony kołnierz kurtki. Szybkim krokiem uciekał przed chłodem do samochodu, kiedy poczuł wibrujący w kieszeni telefon. Sądził, że to Sara dzwoni szukać u niego otuchy, więc bez wahania zdjął rękawiczkę, żeby odebrać. Jednak zamiast imienia siostry na wyświetlaczu zobaczył numer Corsettiego.
– Wszyscy tacy święci, w mordę jeża, a jak się zacznie trzepanie, to u każdego znajdziesz brud za paznokciami.
– Byłeś dziś robić sobie manikiur czy dzwonisz do mnie w sprawie śledztwa? – Adam sam się zdziwił, jak szorstko zabrzmiał jego głos. Chociaż może niepotrzebnie. Zawsze przecież tracił cierpliwość, kiedy ktoś z ekipy czegoś się dowiedział, a zamiast wypluć z siebie nowe informacje z pierwszym oddechem, kapał nimi jak zepsuty kran.
– Wygląda na to, że Kos miał jednak malutki sekrecik, którego pilnie strzegł przed swoją narzeczoną.
– O czym ty mówisz?
– O korespondencji mailowej z pewną Joanną, którą skrupulatnie usuwał natychmiast po przeczytaniu.
– Wiesz, jaka jest dziś odczuwalna temperatura? Na pewno nie, ale mogę ci powiedzieć. Według apki pogodowej na moim telefonie minus sześć, według mojej dłoni, która trzyma ten telefon, minus dwadzieścia sześć. Do rzeczy! – niecierpliwił się Adam.
– Dobra, słuchaj tego. Pierwsze maile zaczęły przychodzić trzy miesiące temu. Dużo, naprawdę dużo maili. Nadawca to Joanna Bader. Na początku prosiła w mailach o spotkanie. Długo i wytrwale, ale Kos nie odpowiadał na te wiadomości. Pierwszy raz jej odpisał, kiedy zdradziła mu powód tego nagłego zainteresowania.
Adam dotarł właśnie do samochodu. Mógł wsiąść i w jednej chwili skryć się w jego zaciszu przed przenikliwym zimnym wiatrem, ale nie zrobił tego. Zastygł jak idiota z kluczykiem w zamku i czekał, aż Corsetti uzna, że fanfary wybrzmiały i nadeszła pora na punkt kulminacyjny.
– Okazuje się, że w marcu tego roku Łukasz Kos został tatusiem.
Poczuła strach, jeszcze zanim się obudziła.
Agnieszka Lenartowicz zawsze miała mocny sen. Kiedy była w ciąży, martwiła się nawet, czy będzie słyszeć w nocy płacz dziecka. Przecież budzik potrafił czasem dzwonić rano dziesięć minut, zanim jego irytujący dźwięk przedarł się do jej świadomości. Dzwonił i dzwonił, ale mózg ją oszukiwał. Do wściekłego warczenia budzika dołączał obrazy, wplatał hałas w bezsensowne, absurdalne sny, z których wyrywał ją dopiero delikatny dotyk mamy czy też, na późniejszym etapie życia, stanowcze potrząsanie za ramię przez Ewę, jej współlokatorkę z akademika. I mimo że do dziś Bartek musiał czasem wspomagać budzik przy porannej pobudce, ich dzieci nigdy nawet nie zdążyły zapłakać w nocy. Agnieszka budziła się, gdy tylko zaczynały ssać piąstki, tak jakby instynkt macierzyński nie spał nigdy i na dźwięk cichego mlaskania natychmiast przerywał jej kamienny sen.
Bała się. Odgłos cichych kroków zbliżających się do drzwi jej sypialni był obcy. Nie należał do tego miejsca. Obudziła się i gwałtownie usiadła na łóżku w tej samej chwili, gdy szczęknęła klamka. Serce tłukło szybko i tak mocno, jakby chciało rozsadzić klatkę żeber, wyskoczyć z niej i uciec w bezpieczne miejsce.
Wiedziała, że stanie się coś złego, zanim drzwi się otworzyły i stanął w nich cień, który prawie całkowicie zlewał się z ciemnością nocy.
Chciała krzyczeć, otworzyła nawet usta, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk. Czuła, jak napinają jej się wszystkie mięśnie. Przez chwilę miała jeszcze nadzieję, że to tylko zły sen, pomyłka, albo jej wyobraźnia, która rozbuchana mrokiem, wypacza niewinną rzeczywistość, ale wtedy cień się odezwał:
– Już pora.
Te dwa ciche słowa wystarczyły, żeby Agnieszkę zalała fala gorąca. Bartek obudził się i gwałtownie wyskoczył z łóżka. Na widok intruza dostał zastrzyk adrenaliny, która natychmiast rozgoniła resztki snu.
– Kto tu jest? – zapytał i rzucił się w stronę postaci stojącej przy drzwiach. W ciemności nie był nawet w stanie stwierdzić, czy to kobieta, czy mężczyzna. Kiedy jednak cień uniósł rękę, Bartek gwałtownie się zatrzymał. Na tle białej szafy wyraźnie odcinała się broń, którą trzymał napastnik.
– Tylko spokojnie – wyjąkał Bartek, unosząc w górę obie dłonie w geście kapitulacji. – Nikomu nic się nie musi stać. Weźmiesz, co potrzebujesz, i pójdziesz… Ja… ja mam pieniądze.
– Ćsii… – Cień przyłożył palec do ust. – Teraz pójdziemy po dzieci. Pomału. Mąż i żona przodem, a potem ja. I weźmiemy Marysię i Stasia, i razem pójdziemy sobie do kuchni.
Agnieszka czuła, jak wzbiera w niej rozpacz i bezradność. „Boże, mój Boże, co się z nami stanie?” Jej myśli galopowały, ale nie wychwyciła ani jednej, która mogłaby się okazać pomocna. Godzinę temu spała w bezpiecznych objęciach swojego męża, a teraz stała przed człowiekiem, który trzymając ich na muszce, mówił o jej dzieciach. Poczuła, że do oczu napływają jej łzy, i pomyślała, jakie to dziwne, że dzieje się tak zawsze w chwilach głębokiego wzburzenia. Tak jakby organizm wraz z tą odrobiną ciepłej słonej cieczy próbował wyrzucić nadmiar emocji, które zakłócają prawidłowe funkcjonowanie systemu.
– Weź, co chcesz, i idź, ale zostaw dzieci. Niech one tego nie widzą. Niech się nie boją – błagała, ale jej opór wprawił bezimienny cień w złość.
– Masz robić dokładnie to, co mówię. Jeśli jeszcze raz któreś z was się odezwie, strzelę. Do kogo najpierw? Do Stasia?
Agnieszka potrząsnęła głową, dusząc w sobie gwałtowne łkanie. Po policzkach spływały jej łzy, ale nawet ich nie zauważała.
Kiedy stali już wszyscy razem twarzą do ściany, patrzyła na rysunki dzieci poprzypinane magnesami do lodówki i modliła się w duchu do Boga, żeby ten surrealistyczny koszmar skończył się jak najszybciej.
– Już zaraz będzie po wszystkim – powiedział cień, jakby odczytał jej myśli, a ona uświadomiła sobie, że poznaje ten głos. Był bardzo charakterystyczny. Niedawno go gdzieś słyszała, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć, gdzie to było.
Chciała przytulić Marysię, która stała obok niej i płakała cicho, ale bała się ruszyć. Stasia nie było słychać wcale, ale Agnieszka wiedziała, że jest równie przerażony jak jego siostra.
Wydawało jej się, że czas stanął w miejscu, zamknął ich w jakiejś czarnej pętli, gdzie nie było żadnej przeszłości ani przyszłości. Nie było wspomnień, twarzy przyjaciół, planów na wakacje. Tylko niemożliwe, przerażające teraz, które trwało wiecznie i miało się nigdy nie skończyć.
Ale się skończyło.
Agnieszka nigdy się nie dowiedziała, po co to wszystko, dlaczego właśnie oni.
Zanim zaczął strzelać, intruz, który na zawsze pozostał dla niej bezimiennym cieniem, powiedział tylko dwa słowa:
– Jesteś pchłą.
Wtedy zrozumiała, co się z nimi stanie.
– Nieeeee!