jak bogowie, o właściwościach, o jakich dawni faraonowie nie mogli nawet marzyć. Choć mój ojciec był zwykłym archonem, prowincjonalnym gubernatorem, jego domena była większa od historycznej Europy, a odległe parantele naszej rodziny z imperatorskim dworem stawiały nas jeszcze wyżej. Matka mojej matki rządziła nie tylko planetarnym palatynatem, księstwem, ale międzygwiezdną prowincją. Była wicekrólową wszystkich gwiazd Prowincji Aurygi, czyli około czterystu, i odpowiadała tylko przed Solarnym Tronem i Imperatorem, który był jej dalekim kuzynem. Poprzez moją matkę i ja byłem kuzynem Jego Światłości i stałem w długim szeregu pretendentów do tronu, choć kilka tysięcy stopni od niego. Mój ojciec również miał w żyłach królewską krew, ale jeszcze bardziej rozcieńczoną, gdyż upłynęło wiele pokoleń, odkąd ród Marlowe’ów ostatni raz skoligacił się z konstelacją imperatorskiego rodu. Pomimo naszej starej krwi i znacznego bogactwa, będącego obiektem zazdrości wielu młodszych i potężniejszych rodów, memu ojcu podlegał i był jego własnością zaledwie miliard ludzi: przywiązani do planety chłopi pańszczyźniani, rzemieślnicy i niewolnicy.
– Wysyłam cię do Kolegium Lorica na planecie Vesperad, gdzie wstąpisz do seminarium.
– Nie! – Zerwałem się na równe nogi, przewracając małe krzesło, które z głuchym odgłosem uderzyło o podłogę. – Nie możesz!
Lord Alistair Marlowe patrzył na mnie ze spokojnym zdziwieniem, autentycznie skonsternowany.
– Myślałem, że ci się to spodoba. Twoje zdolności językowe bardzo się tam przydadzą, Zakon zawsze potrzebuje nowych ambasadorów.
– Nowych misjonarzy chciałeś powiedzieć. – Ledwo powstrzymałem szyderczy uśmiech. Wiedziałem, czym jest Zakon, i pogardzałem tym. Nie była to prawdziwa religia, jak u tych, co czczą jeszcze starych bogów, tylko pięść w imperialnej rękawicy, namaszczona świętym olejem. Wyłącznie cyniczna poza, piękna, lecz pusta modlitwa ociekająca niezasłużoną tradycją. Instrument terroru i świętoszkowatej czci, największy cyrk wszechświata. Posłuszeństwo z pobożności. Pewna doza cierpienia zawsze będzie częścią ludzkiego uniwersum, ale tego rodzaju postrach nazywam jego prawdziwym imieniem i nie kocham go.
– Słowa, słowa – mruknął archon z roztargnieniem.
Szersze implikacje jego decyzji dotarły do mnie po chwili.
– Wydziedziczasz mnie?
Twarz lorda pociemniała, a ściągnięte brwi pokryły cieniem jego fiołkowe oczy.
– Nigdy nie ogłosiłem cię dziedzicem.
– Ale przecież jestem pierworodnym! – zaoponowałem. Nie mogłem się pochylić i podnieść leżącego na podłodze krzesła; samo stanie sprawiało, że pierś przeszywał mi ból, a ja wyobrażałem sobie pajęczą sieć drobnych spękań pokrywających moje naprawione kości, wciąż kruche po niedawnej terapii. Wiedziałem, że ten argument jest niewiele wart, bo kolejność przychodzenia na świat miała w Imperium małe znaczenie, mniejsze niż wydany przez lorda dziedziczny dekret. – Crispin… – Nie mogłem wydobyć z siebie słów. – Crispin…
Ojciec znalazł właściwe słowa za mnie.
– Twój brat pozostanie tutaj, przy moim boku, i w swoim czasie zajmie moje miejsce, oczywiście pod warunkiem że wykaże się odpowiednią postawą.
Niemal się zadławiłem, czując w gardle coś, co nie było ani śmiechem, ani szlochem.
– Wykaże się? Bijąc kolejną służącą? Albo zabijając kolejnych eunuchów w koloseum? W jego głowie nie ma nawet dwóch połączonych ze sobą neuronów! – Stałem przy blacie biurka i patrzyłem w dół na siedzącego w fotelu ojca.
Nagle wstał, szybki jak błyskawica, i uderzył mnie mocno w twarz. Poczułem zawrót głowy i opadłem na jedno kolano, lecz zaraz spróbowałem się podnieść. W pośpiechu i pomieszaniu oparłem się na zranionej ręce i choć diabelski aparat nie pozwolił mi na zgięcie palców, to sam nacisk na wszystkie igły w moim ciele sprawił, że ostry ból przemknął w górę ramienia. Zawyłem i niemal się spodziewałem, że sir Roban wbiegnie zobaczyć, co się stało, ale nikt się nie pojawił.
– Crispin to twój brat. Nie pozwolę, żebyś mówił o nim w ten sposób.
Nim odpowiedziałem, jakoś odzyskałem równowagę i resztki poczucia godności.
– Nie chcę być kapłanem, ojcze.
– Będziesz się zwracał do mnie „sire” albo „wasza lordowska mość” – powiedział do mnie mój własny ojciec, obchodząc biurko jak polująca pantera.
Z braku innych możliwości pochyliłem się w najgłębszym ukłonie przeznaczonym dla planetarnego lorda. Taka maleńka zemsta z mojej strony, ponieważ ojciec nim nie był.
Wyprostowałem się i stanąłem chwiejnie.
– Chcę być scholiastą – oznajmiłem.
Dosięgnęło mnie następne uderzenie, tym razem w drugi policzek, ale byłem na nie przygotowany i obróciłem się lekko, dzięki czemu utrzymałem się na nogach.
– Naprawdę tego chcesz? Być maszynką do liczenia u jakiegoś prowincjonalnego barona?
– Chcę dołączyć do Korpusu Ekspedycyjnego i zwiedzać gwiazdy jak Simeon Rudy – odparłem, opierając się zdrową ręką o biurko.
– Simeon… – powtórzył ojciec i parsknął. Dlaczegóżby nie? Także mnie wydaje się to dzisiaj dziecinnym marzeniem. Zmienił taktykę, powracając do logiki. – Zakon sprawuje realną władzę, Hadrianie. Mógłbyś zostać inkwizytorem, może nawet członkiem Synodu. – Zacisnął zęby i ledwo poruszał ustami. – Potrzebujemy kogoś w Zakonie, chłopcze. Kogoś, kto będzie po naszej stronie.
Poczułem pustkę i ssanie w żołądku. Tak podstępnie i po cichu, pomyślałem.
– Zaplanowałeś to? – Pokręciłem głową. – Ja tego nie zrobię.
Ojciec był o głowę wyższy, a teraz stał o cal ode mnie, patrząc na mnie z góry wzdłuż swego orlego nosa, a jego oczy zwęziły się w szparki.
– Zrobisz. – Wcisnął mi w rękę krystaliczny dokument. – Wylecisz na Vesperad pod koniec boedromiona. – Użył lokalnej nazwy miesiąca będącego początkiem jesieni.
– To już za trzy miesiące! – zaprotestowałem, choć lękałem się kolejnego uderzenia.
– Ten incydent przyspieszył nasze plany. Chcę, żebyś jak najprędzej zniknął z publicznego widoku, zanim przysporzysz nam następnych kłopotów.
– Kłopotów! – Chciało mi się krzyczeć. – Ojcze, ja…
– Dość! – Po raz pierwszy w tej rozmowie podniósł głos, wydymając przy tym nozdrza i wybałuszając oczy. – To już postanowione! – Wykrzywił usta z pogardą, wskazując na korekcyjny aparat na mojej ręce. – Wyjdź stąd, zanim znów zrobisz sobie jakąś krzywdę.
Mogłem już tylko powstrzymać się od krzyku, od ryknięcia mu w twarz, od złapania tego małego krzesła, które przewróciłem, i roztrzaskania go na jego głowie, która przypominała grecką rzeźbę. Odetchnąłem głęboko – na ile pozwalały mi bolące żebra – i prostując się z godnością, obróciłem się na pięcie.
ROZDZIAŁ 10
PRAWO PTAKÓW I RYB
Siedziałem w ponurym milczeniu, wpatrując się w morze. Od spotkania z ojcem upłynęły dwa tygodnie, a ja w tym czasie robiłem wszystko, aby go unikać. Siadywałem więc u stóp naszego akropolu, pod osłoną