Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc


Скачать книгу

to rzekł, strażnicy pociągnęli Gibsona w dół, tak że wyglądał jak bezwładna kukiełka, której przecięto sznurki.

      Jakaś klinicznie czysta, oderwana część mojej duszy uświadomiła sobie, że właśnie o tym mówił Gibson tego ranka, kiedy wspomniał o brzydocie świata.

      Ojciec wciąż przemawiał.

      – Trzysta siedemnaście lat służyłeś nam, a wcześniej naszemu ojcu. Byłeś z nami przez trzysta siedemnaście lat. – Ojciec podszedł do poręczy i rozłożył ręce, opierając się o balustradę. – Czy to prawda, że miałeś zamiar oddać mego syna w ręce barbarzyńców z tylnej strefy?

      Gibson z trudem podniósł się na kolana i spojrzał ku nam w górę, na balkon. Dostrzegł, że na niego patrzę, i energicznie pokręcił głową.

      – Prawda, sire. – Ponownie pokręcił głową, jeszcze mocniej, a ja zrozumiałem, że ten gest jest przeznaczony dla mnie. Sprzeczność między słowami a ruchem głowy nie dotarła do zgromadzonych, nawet do Alcuina i Almy, którzy powinni byli to zauważyć. Było to przeznaczone dla mnie, żebym poznał prawdę i nie interweniował.

      Miałem długie lata na myślenie o tym. O tamtej chwili. Lata na odtworzenie rozumowania Gibsona. Na odkrycie, dlaczego to zrobił, dlaczego wziął na siebie winę za moją próbę ucieczki. Może wy to widzicie? Musiał wiedzieć o pieniądzach albo wydedukował, że zrobiłem coś w tym rodzaju. Gdyby ojciec i jego wywiadowcy uwierzyli, że autorem planu był Gibson, to nie przyglądaliby mi się tak uważnie. Jego postępek uratował mnie przed wnikliwszą obserwacją i umożliwił to, co nastąpiło później. Och, ojciec chętnie zwaliłby na mnie winę za pomysł ucieczki, ale w jego pojęciu wielki plan wymagał wielkiej konspiracji. Coś takiego zaś mógł uknuć tylko scholiasta.

      Nie było jednak żadnej konspiracji.

      Byłem tylko ja.

      Jak już mówiłem, Gibson był dla mnie człowiekiem najbliższym ideału ojca. A ten moment umacniał to bardziej niż jakikolwiek inny. Gibson umarł dla mnie. Nie tam, nie wtedy, ale na odległej planecie swego wygnania. Oddał za mnie życie, oddał wygodne miejsce na dworze mego ojca, żebym ja zyskał szansę na życie takie, jakie sobie wymarzyłem. Cieszę się, że nie ujrzał mojej przyszłości, bo nie była to przyszłość, jaką którykolwiek z nas by wybrał, najeżona trudnościami i cierpieniem.

      – Nie zaprzeczasz? – Głos ojca nie zdradzał emocji. Mógłby w ten sposób przemawiać do wroga pojmanego na polu bitwy, nie zaś do człowieka, który od maleńkości wychowywał jego dzieci, a przedtem był wychowawcą jego samego.

      Gibson odzyskał pewność siebie.

      – Już to wyznałem, sire.

      – Rzeczywiście – potwierdził jeden ze strażników na podium, a ja poznałem głos sir Robana. Sir Robana, który uratował mnie przed gangiem pod koloseum, wiernego liktora mego ojca. – Sam to od niego wyciągnąłem. – Nacisnął guzik odtwarzania głosu w swoim nadgarstkowym terminalu, który poprzez nadajnik w zbroi połączony był z systemem nagłośnienia placu.

      Szeleszczący głos Gibsona rozległ się z głośników we wszystkich kątach dziedzińca, sztucznie wzmocniony, jakby należał do jakiegoś podstarzałego olbrzyma.

      – Hadrian nigdy nie dotarłby na Vesperad. Poczyniłem przygotowania… – Nagranie urywało się nagle, w samą porę, ucinając ulubiony fragment ojca o demonicznych Extrasolarianach.

      Tłum zafalował. Nieucy patrzyli na scholiastów z podejrzliwością, co spotyka wykształconych ludzi we wszystkich epokach. Scholiaści mieli w sobie coś z maszyny, co stanowiło relikt starożytnej historii ich monastycznej wspólnoty i jej założenia przez tych nielicznych Mericanii, którzy przetrwali Wojnę Założycielską. Poza tym w każdych czasach wybitna inteligencja naznaczana jest swoistym piętnem, ponieważ szczyty, na jakie potrafi wspiąć się umysł ludzki, spotykają się z wielką nieufnością tych, którzy pozostają na poziomie morza.

      Zawsze też wybitni padali ofiarą pogromów i działań Inkwizycji.

      – Tor Gibsonie, za próbę porwania mego syna ja, Alistair z rodu Marlowe’ów, archon Prefektury Meidui i pan Diablej Siedziby, skazuję cię na wygnanie z moich ziem i z całego naszego świata.

      Scholiasta ugiął kolana, szczękając łańcuchami zaczepionymi o pręgierz.

      – To nieprawda. – Wszyscy na podium i ci na placu poniżej, którzy to usłyszeli, skierowali spojrzenia na mnie.

      – To jest prawda! – Rozległ się chrapliwy głos i Gibson postąpił krok naprzód, napinając łańcuchy. – Alistairze? Oddałbyś syna tym szarlatanom? Twój syn…

      – Herezja! – zaskrzeczała Eusebia, wymierzając sękaty palec w Gibsona. – Zabij go, wasza lordowska mość!

      Lord Alistair zignorował przeoryszę. Poufałość w głosie Gibsona wyprowadziła go jednak z równowagi. Żaden z jego sług nie nazwał go nigdy Alistairem. Nigdy.

      – On jest moim synem, scholiasto! Nie twoim.

      Jeden z żołnierzy kopnął starca w bok kolana i Gibson runął na ziemię jak waląca się wieża. Łańcuchy powstrzymały go przed ostatecznym upadkiem i Gibson zawisł na nich z jękiem. Mimowolny krzyk wyrwał mi się z gardła i podszedłem do poręczy.

      – Wypuść go – zwróciłem się do ojca ze łzami w oczach. – Proszę.

      – Wypuszczam. – Ojciec nie spojrzał na mnie, uniósł rękę i pstryknął palcami. – Jesteśmy miłosierni, jak miłosierna jest Matka Ziemia – powiedział do tłumu. – Gibson służył naszemu rodowi bardzo długo i przez pamięć tej służby powstrzymamy Biały Miecz. – Uspokoił gestem protest Eusebii, która ustąpiła tak prędko, iż domyśliłem się, że już wcześniej uzgodnili to między sobą. – Sir Felixie.

      Kasztelan wynurzył się z cienia, a ja zbladłem. Sir Felix, który po Gibsonie był moim najlepszym nauczycielem, nie miał na sobie bojowej zbroi, tylko religijną biel i czerń. Obok niego stanął katar z Zakonu z zawiązanymi oczami, z ogoloną głową i skórą jak porcelana. Opaska na oczach była z czarnego muślinu. Sir Felix w milczeniu sprowadził oprawcę ze stopni do miejsca, gdzie stał przykuty do słupa Gibson.

      – Stop! – wrzasnąłem i rzuciłem się do schodów.

      Strażnicy w pancernych rękawicach złapali mnie za łokcie i pociągnęli z powrotem. Katar podszedł do Gibsona i wyjął cienki sztylet, który żarzył się jasno w świetle dnia. Nie wahając się, wcisnął Gibsonowi cieniutkie ostrze do dziurki w nosie i pociągnął, a pokryta plazmą krawędź rozcięła nozdrze głęboko, aż do kości. Gibson krzyknął i jęknął z bólu, po czym opadł na kolana. Ta rana napiętnowała go na całe życie jako przestępcę. Plazmowy nóż kauteryzował ranę już w momencie jej zadawania i na twarzy nie pojawiła się najmniejsza kropla krwi.

      Sir Alistair skinął ręką i dwaj peltaści trzymający Gibsona rozdarli mu szatę na plecach. Zwisła z jego ramion jak dwa złamane skrzydła, a pośrodku ukazało się białe ciało. Sir Felix, działając w tej sprawie jako pełnomocnik ojca, obejrzał i zaakceptował bicz katara o trzech rzemieniach.

      – Litości, ojcze. – Starałem się wyrwać mężczyznom, którzy mnie trzymali.

      Zlekceważył mnie zupełnie.

      Dwaj żołnierze dopchnęli Gibsona do słupa, a jeden z nich przycisnął twarz starca do chropowatego drewna.

      Kasztelan machnął biczem, rozrywając ciało scholiasty jak cienkie płótno. Gibson wydobył z siebie odgłos, który wstrząsnął mną do szpiku kości: miaukliwe, rozdzierające wycie. Nie mogłem dojrzeć