ci tak mówić, bracie! – zawołał za mną Crispin.
Udałem, że nie słyszę, i wszedłem na rampę, umykając z deszczu, po czym wlazłem do ciasnego przedziału wahadłowca. Nie musiałem kulić się pod wręgą, więc nie zwracając uwagi na saluty załogi w burych mundurach, rozsiadłem się w fotelu przy jedynym oknie. Gdy Crispin dołączył do mnie, już siedziałem. Czułem spojrzenie, jakie mi posłał, siadając z drugiej strony przejścia. Po wciśnięciu torby pod fotel odchyliłem się i obserwowałem wkraczającą na pokład eskortę.
Kiedy już wszyscy mnie minęli, Crispin syknął:
– Naprawdę nie wolno ci wygadywać takich rzeczy.
Rozbłysła błyskawica i rozbrzmiał oczekiwany huk pioruna, szybki i nagły, który wstrząsnął wahadłowcem, a chwilę potem błyskawica zgasła.
– Bo co? – burknąłem, nie troszcząc się już o dalszy ciąg tej rozmowy ani o czas spędzany z bratem.
– Rzucą cię katarom, tak samo jak tę starą dziwkę, naszego nauczyciela.
Moje palce zacisnęły się jak szpony na podłokietnikach fotela, a cały strach nagle mnie opuścił.
– A niech tam. I tak nie będę im służył. – Moje słowa były równie gorące jak gniew. Miałem uczucie, że nie mam nic do stracenia. Za tydzień znajdę się już w krionicznej fudze, w głębokim śnie, z którego obudzę się dopiero na orbicie Vesperad. Do tamtej chwili upłyną lata, lata świetlne, i wszystkie gwiazdy będą już inne.
Nawet z tej odległości docierał do nas dźwięk miejskich dzwonów oraz bicie wielkiego karylionu Diablej Siedziby. Wahadłowiec zaczął się toczyć, a kobiecy głos zapowiedział, że przygotowujemy się do startu. Grzmot przewalił się znowu, a brzękliwy chór dzwonów umilkł, ustępując, pośród szumu deszczu i jękliwego wycia silników, dzwonowi wydzwaniającemu godzinę. Raz. Dwa.
Odlatywaliśmy o czasie. Jeśli Crispin wciąż zamierzał się ze mną kłócić, to nagłe przyspieszenie uciszyło go skutecznie. Dzwon na zamku bił dalej: Trzy. Cztery. Pięć. Przez chwilę czułem oczekiwany dreszcz, krótką i ostrą satysfakcję, gdy wahadłowiec odpalił mocno i wzniósł się w powietrze. Sześć. Siedem. Tylko na moment wcisnęło nas w siedzenia, bo zaraz zadziałało pole tłumiące przeciążenie, kontrując wzrost naszej masy inercyjnej. Ciągle słyszałem, dużo słabszy od pioruna, głos tego potężnego dzwonu. Dzwonił już osiem razy. Dziewięć. Dziesięć. Choć moja masa bezwładnościowa wydawała się już normalna, to wyobraziłem sobie, że serce wyrwało mi się z piersi i pomknęło naprzód, w burzę, wzbijając się coraz wyżej i dalej… po czym zniknęło, porzucając mnie zupełnie. Choć ja miałem wylądować, ono zniknęło jak statek wymykający się szybciej niż światło ku światom, których nigdy nie zobaczę. Pod nami wciąż dźwięczał wielki dzwon.
Wybił trzynastą.
ROZDZIAŁ 15
LETNI PAŁAC
Matka nie czekała na nas ani na lądowisku, ani przy bramie wielkiego pałacu ze szklanymi kopułami. Nie było w tym nic specjalnie dziwnego. Crispina i mnie zakwaterowano w sąsiadujących pokojach, których okna wychodziły na wodne ogrody. Nawet na południu lato dobiegało już końca, wodne lilie umierały, czerwono-białe plamy na zielonej wodzie blakły, a słoneczne światło opalizowało w głębinie na grzbietach ozdobnych karpi koi. Mój szkicownik leżał otwarty na stole, prezentując Diablą Siedzibę tak, jak ją ostatni raz widziałem.
„Pamięć większości ludzi jest zdradliwa”. Słowa Gibsona powróciły do mnie tak wyraźnie, że zobaczyłem jego postać o przygarbionych plecach i pomarszczonej twarzy stojącą w ostrołukowym oknie. „Blaknie i zostaje jedynie mgliste, niewyraźne wrażenie życia, które jest bardziej snem niż historią”. Zawsze mówił, że jestem taki ostry, że mógłbym się pokaleczyć, ale gdy oglądam portrety, które rysowałem z pamięci – Gibsona czy kogokolwiek innego – zauważam jedno: nie ma dwóch podobnych do siebie. Haczykowaty nos na jednym portrecie na innym jest prosty, brwi raz są krzaczaste, a innym razem wąskie. Mówi się, że scholiaści nigdy niczego nie zapominają i wszystko, czym są i czego doświadczają, pozostaje w ich głowie. Nigdy nie opanowałem tej sztuki, więc nie potrafię powiedzieć, jak długo stałem przy oknie, obserwując krążące w górze ptaki, podczas gdy służące mojej matki kąpały się w jednej z czystych sadzawek.
Moja pamięć tak się ma do świata jak rysunek do fotografii. Niedoskonałość. Większa doskonałość. Pamiętamy to, co musimy pamiętać, co chcemy pamiętać, bo jest to piękniejsze i bardziej rzeczywiste od prawdy. Pamiętam, jak Gibson kpił z tego, mówiąc, że „melodramat jest najniższą formą sztuki”. Nigdy nie zdołałem tego podważyć.
Rozległo się pukanie do drzwi, które wyrwało mnie z rozmyślań.
Wszedł Crispin. Poznałem, że to on, nie musiałem w tym celu się odwracać ani patrzeć na odbicie w lustrze. Nikt nie chodził tak ciężko i nieuważnie jak on. Człapał jak cały pluton, hałaśliwie i donośnie.
– Matki nie ma – powiedział.
To przyciągnęło moją uwagę.
– Co takiego? – Odwróciłem się od okna, próbując poprawić źle dopasowaną koszulę. – To gdzie jest?
Brat wzruszył ramionami i bez zaproszenia rzucił się z impetem na zielony fotel, przekładając jedną nogę przez poręcz. W ręce trzymał ceramiczny nóż i wymachiwał białym ostrzem we wszystkie strony.
– Twój pokój jest większy od mojego – stwierdził.
– Gdzie ona jest, Crispinie?
– Najwyraźniej w Euklidzie. – Znów wzruszył ramionami i głębiej zapadł się w fotel, czemu towarzyszył skrzypiący odgłos skóry ocierającej się o skórę. – Nie wiem, po co tam pojechała. Dziewczyny mi powiedziały. – Przez dziewczyny Crispin rozumiał kobiety z haremu wicekrólowej. Wiedziałem, że w letnim pałacu było trzydzieścioro siedmioro konkubin i konkubentów oraz jedna osoba, która była jednym i drugim, jeśli wierzyć plotkom. Większość lordów utrzymywała takie osoby jako symbol bogactwa. – Wiesz, że ma też kobietę-homunkulusa? Błękitnoskórą. Nie uwierzysz, jakie ma biodra. – Tu zrobił obsceniczny gest.
Odwróciłem wzrok, pomyślawszy o Kyrze, mojej hańbie, niemal zapomnianej pośród tego wszystkiego, co chłosta Gibsona pozostawiła w moim wnętrzu.
– Naprawdę nie wiesz, dlaczego ona przebywa w Euklidzie? – To było wiele mil na południe. I bardzo pasowało do matki: nie być na miejscu w takiej chwili.
Crispin wybałuszył na mnie oczy.
– Ta niebieska dziewczyna? Ona już wróciła…
– Matka, ty ośle – warknąłem, zerkając na nóż. Szkoda, że nie było tu sir Felixa. Już on spuściłby mu lanie za takie wymachiwanie bronią. Zaraz jednak przypomniałem sobie, jak Felix chłostał Gibsona, i prędko zmieniłem zdanie. – Nie wyciągnąłeś nic więcej od dziewczyn?
Nieco zmieszany Crispin zmarszczył czoło i zaczął przypatrywać się swojej ręce trzymającej nóż.
– To raczej nie jest najlepszy sposób…
Wpatrywałem się w niego tak długo, aż zamilkł. Z ogrodu w dole dobiegł plusk, a w ślad za nim krystaliczny śmiech.
Uśmiechnąłem się.
– Sprawy wyglądają tu inaczej. Są mniej…
– Nudne?
– Zimne. – Podszedłem do mojego otwartego notatnika. Podniosłem ołówek. Podczas trzygodzinnego