go również informacja z ust taksówkarza, że snajper z Bramy Brandenburskiej to „jeden z Irlandczyków Rogera Casementa”, który przybył do Berlina, aby walczyć z Armią Czerwoną.
Gdy w maju 1919 roku ujawniono warunki traktatu wersalskiego, uwagę Francka zwróciły jeszcze bardziej jadowite afisze. Zachował jeden o typowej wówczas treści:
Przez pięćdziesiąt miesięcy trwaliśmy na froncie honorowi i niepokonani. Teraz wróciliśmy do domu, haniebnie zdradzeni przez dezerterów i buntowników! Mieliśmy nadzieję zastać nowe Niemcy z ludowym rządem. Co otrzymaliśmy w zamian?
Udział Żydów w walkach na froncie równał się niemal zeru. Ich udział w rządzie sięgnął już osiemdziesięciu procent! Tymczasem Żydzi stanowią zaledwie półtora procent niemieckiej populacji!
Towarzysze, my, ludzie wolni, chcemy sami decydować o sobie i pragniemy, by prowadzili nas ludzie NASZEJ rasy! Zgromadzenie Narodowe ma powołać rząd złożony z ludzi NASZEJ krwi i o NASZYCH poglądach! Nasze motto brzmi:
Oprócz wszechobecnych haseł z plakatów Franck przytaczał również ogłoszenia prasowe, z których wiele potwierdzało rozkwit handlu wymiennego: „Parę trzewików z bydlęcej skóry wymienię na rasowego jamnika” albo „Cztery koszule frakowe wymienię na kombinezon roboczy”26.
Ale – jak Franck i Stewart Roddie wkrótce odkryli – dla berlińczyków w 1919 roku liczyło się tylko jedno, a mianowicie żywność. Na jej temat schodziła każda rozmowa, ponieważ ta kwestia dotyczyła wszystkich jednostek, także spekulantów i ludzi bardzo zamożnych. Ludzie głodowali w całym kraju, ale w Berlinie sytuacja była opłakana. Mimo rozlepianych wszędzie plakatów z ostrzeżeniem NIE JEDŹ DO BERLINA! władze nie były w stanie zatrzymać ludzi, którzy ciągnęli tam w poszukiwaniu pracy.
Ponieważ narody sprzymierzone chciały trzymać Niemców w garści do czasu podpisania traktatu pokojowego, nie zniesiono blokady nałożonej w 1914 roku – co warzyło nastroje w całym kraju. Gdy Franck po raz pierwszy przekroczył granicę, przekonał się na własne oczy, z jaką wprawą holenderscy celnicy przechwytują żywność, choćby znikomą i pomysłowo ukrytą. Jednej kobiecie odebrano nawet skromne drugie śniadanie. Gdy siedziała w kącie przedziału, płacząc bezgłośnie, dwóch mężczyzn, którzy bez przeszkód wjechali do Niemiec, wyjęło swoją kontrabandę. Pierwszy wyczarował z nogawki kiełbasę, a drugi malusieńką paczkę mydła w listkach nie większych od wizytówki. „Wcisnął towarzyszowi trzy albo cztery z nich, na co tamten zaoponował, że nie może przyjąć tak wielkiej ofiary. Pierwszy nalegał, toteż obdarowany skłonił się nisko i dwukrotnie uniósł w podzięce kapelusz, po czym ukrył drogocenne listki wśród osobistych dokumentów”27.
Obcokrajowcy rozpoznawali berlińczyków po wydatnych kościach policzkowych, ziemistej cerze i luźnej odzieży. Głodowali nie tylko biedni, ucierpiała także klasa średnia. Roddie opisywał, jak targowiska przekształcono w kuchnie publiczne, gdzie codziennie karmiono tysiące ludzi z każdej warstwy społecznej. „Głód znosi różnice. Gałganiarz stał ramię w ramię z profesorem. I jaki niezwykły stanowili widok: nieszczęśliwi, zabiedzeni, wychudzeni i rozdygotani”28. Komentarze w stylu „Ależ jesteś chudy!” były nie na miejscu, a w szkołach – jak zauważył Franck – „ze świecą szukać rumianych policzków, chyba że dziecko niedawno wróciło ze wsi i wyróżnia się na tle powszechnej bladości niczym księżyc w pełni”. Zapanowało takie przeczulenie na punkcie żywności, a raczej jej braku, że usunięto ze spektakli sceny rozgrywające się w czasie posiłków, gdyż „ich odegranie zamieniłoby najweselszą komedię w melodramat chwytający za serce”29.
Franck narzekał również na cuchnący pleśnią „wojenny” chleb, „na poły z błota, na poły z trocin, cięższy i czarniejszy od cegieł suszonych na słońcu”. „Pomyśleć”, dodawał, „że od 1915 roku ludność niemiecka odżywia się głównie tą wstrętną substancją. Nic dziwnego, że się poddała!”30. Nawet sporadyczny kleks dżemu z rzepy albo namiastka marmolady nie poprawiały jego smaku. A ponieważ żywność tego rodzaju posiadała wątpliwe wartości odżywcze, poważnie ograniczała zdolność ludzi do całodziennej pracy. Zresztą nie tylko ona stanowiła namiastkę. Wszystko, od sznurka do gumy, od odzieży po mydło, było imitacją, niekiedy pomysłową, ale na ogół bezużyteczną. Niemcy, twierdziły gazety, stali się namiastką narodu.
Ale pomoc była w zasięgu ręki. W Niedzielę Wielkanocną 1919 roku do Berlina dotarły dwie ciężarówki przepuszczone przez blokadę. Wiozły niesłychane luksusy: koce, smalec wołowy, mleko skondensowane, kakao, pieluszki i koszule nocne. Każdy pakunek opatrzono dedykacją: „Dar miłości dla głodnych dzieci oraz ich biednych matek od Towarzystwa Przyjaciół w Anglii i jego stronników”31. Trzy miesiące później, 5 lipca, czworo „trochę skołowanych” angielskich kwakrów (dwóch mężczyzn i dwie kobiety) stanęło na peronie dworca Anhalter. Nikt nie wyszedł im na spotkanie i nie mieli dokąd pójść. Nikt też nie odważył się do nich podejść w obawie, że ściągnie na siebie uwagę32. Ale niezbadane są ścieżki wiary, która przed nadejściem wieczoru zapewniła im nocleg w okazałej, choć niezbyt kwakierskiej rezydencji ostatniego przedwojennego ambasadora w Londynie, księcia Lichnowsky’ego. Joan Fry, najbardziej znamienita postać z całej czwórki, której brat, należący do grupy Bloomsbury Roger Fry, przyjaźnił się z księżniczką Lichnowsky, napisała, że ich pierwszym przedsięwzięciem było zwołanie zebrania w jednej z urządzonych z przepychem sypialni wyżej wspomnianej. Jak na kobietę, która do czterdziestego piątego roku życia nie wychodziła z domu bez przyzwoitki ani nawet nie była w teatrze (wywodziła się z ośmiu pokoleń kwakrów ze strony obojga rodziców), Fry mężnie podjęła misję ulżenia w cierpieniu spowodowanym aliancką blokadą i okazania kwakierskiej solidarności podupadłym na duchu.
Okres tuż po zakończeniu Wielkiej Wojny nie sprzyjał wizytom obcokrajowców. Jednakże dla garstki ludzi, którzy tak jak Franck, Stewart Roddie, Smith i Fry wypuścili się poza okupowane sektory, było to niezapomniane, często poruszające przeżycie. Zachowali wspomnienia dumnych, zaradnych ludzi, którzy choć nie godzili się na swój los, przyjmowali go z typowym dla siebie stoickim spokojem.
2
BÓL SIĘ WZMAGA
Kwakrzy nie tracili czasu. W ciągu kilku dni od przyjazdu zorganizowali w szpitalu piknik, na którym podano specjały w rodzaju „mleka, zimnych nóżek panny Playne oraz winogron”. „Cudownie było uraczyć ich grubymi pajdami chleba z margaryną i mnóstwem melasy”, zauważył jeden z towarzyszy Fry33. Do Berlina zawitało też znacznie liczniejsze grono amerykańskich kwakrów, w ramach wspieranego przez Herberta Hoovera programu pomocy nieletnim, dzięki któremu nakarmiono około 1,75 miliona dzieci.
Joan Fry i jej