Wojciech Mucha

Miasto noży


Скачать книгу

ojciech Mucha

       Miasto noży

      Redakcja zewnętrzna: Marta Syrwid

      Korekta: Martyna Sobótka

      Konwersja do ebooka: Mikołaj Jastrzębski

      Projekt okładki: Robert Konrad

      Text © Copyright by Wojciech Mucha 2019

      © Copyright for this edition by Wydawnictwo Cień Kształtu 2019

      Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób lub faktycznych wydarzeń jest przypadkowe.

      ISBN 978-83-60685-49-5

      Wydawnictwo CIEŃ KSZTAŁTU

      ul. Żeromskiego 5 m. 64

      01-887 Warszawa

      e-mail: [email protected]

      http://www.cien-ksztaltu.pl

      „To dla tych, co zje­dli chleb be­to­no­wych osie­dli”

      Adam „PIH” Pie­choc­ki

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

Czwartek, 11 września 1997 r.

      Mał­pa szedł chod­ni­kiem wzdłuż dłu­gie­go czte­ro­pię­trow­ca i – jak zwykle – uwa­żał, by nie sta­wać na łą­cze­niach płytek. Zresz­tą cho­dził tą dro­gą już tyle razy, że na­wet po ciem­ku umiał­by przejść, nie do­tyka­jąc spo­jeń. Znał wszyst­kie na pa­mięć, po­dob­nie jak pęk­nię­cia i dziu­ry. Po każ­dym zi­mo­wym skuwa­niu lodu przy­bywa­ło ko­lej­nych, ale i do nich przy­zwycza­jał się już po pierw­szych roz­to­pach. Za­trzymał się na koń­cu blo­ku i od­pa­lił przed­ostat­nie­go ka­pi­ta­na.

      Ro­zej­rzał się, wo­dząc wzro­kiem po pię­trach. Świa­tła w wie­lu oknach błyska­ły i ga­sły do­kład­nie w rytm ak­cji Eks­tra­dycji. Na trze­cim pię­trze, po­mię­dzy odra­pa­nymi fra­mu­ga­mi, tak­że mi­ga­ło. Pa­weł gwizd­nął prze­cią­gle, wy­pusz­cza­jąc dym z płuc. Fi­ran­ka za­ko­tło­wa­ła się, a drzwi otwo­rzyły, skrzypiąc jak nie­otwie­ra­na od stule­ci bra­ma. Za imi­tują­cą bal­kon ba­rier­ką – zwa­ną tu po swoj­sku wy­pier­dol­ni­kiem – po­ja­wi­ła się po­stać z łysą gło­wą, a w za­sa­dzie – jej ciem­ny, od­cię­ty od świa­tła kon­tur.

      – Bar­tek, wy­łaź! – rzucił Mał­pa w ciem­ną prze­strzeń. Nie lu­bił cze­kać, tym bar­dziej w taką sło­tę.

      – Dzie­sięć mi­nut! – wy­rwa­ło się z ciem­nej pla­my.

      – To otwórz cho­ciaż klat­kę! – od­parł zre­zygno­wa­ny. To „dzie­sięć mi­nut” mo­gło rów­nie do­brze ozna­czać tak­że dwa kwa­dran­se. Mał­pa po­wlókł się w stro­nę bra­my. W gó­rze skrzyp­nę­ło po raz drugi, do­mo­fon za­bzyczał i chło­pak wszedł do środ­ka.

      Zga­sił peta na ścia­nie, roz­cie­ra­jąc po­piół obok dzie­sią­tek po­dob­nych śla­dów. Ta klat­ka dość czę­sto sta­no­wi­ła wi­dać po­cze­kal­nię. Tra­dycja trzyma­nia ocze­kują­cych i przyj­mo­wa­nia go­ści na klat­ce scho­do­wej mia­ła zresz­tą swo­je uza­sad­nie­nie. Po pierw­sze – nikt z do­mow­ni­ków nie pod­słuchi­wał, a po drugie – nie trze­ba było wy­sta­wiać się na oce­nę za­moż­no­ści, bo nikt nie tak­so­wał miesz­ka­nia ani człon­ków ro­dzi­ny. Na klat­ce wszyscy byli rów­ni.

      Klat­ka scho­do­wa peł­ni­ła rolę osie­dlo­we­go klu­bu, świe­tli­cy, pi­jal­ni, pa­lar­ni, domu scha­dzek i miej­sca na­rad. W co drugim blo­ku trwa­ły wie­czo­ra­mi po­sia­dów­ki na­sto­lat­ków gra­ją­cych w kar­ty, dłu­bią­cych no­żem w ścia­nach i snują­cych pla­ny przy szlu­gu i bu­tel­ce. Gór­ne pię­tra peł­ni­ły do­dat­ko­wo rolę wież ob­ser­wa­cyj­nych, co nie­jed­no­krot­nie przy­da­wa­ło się przy kra­dzie­żach lub ob­cza­ja­niu wro­gich na­jaz­dów.

      Mał­pa usiadł na scho­dach i od­pa­lił ostat­nie­go pa­pie­ro­sa. Za­po­wia­da­ło się dłuż­sze cze­ka­nie. Znał do­sko­na­le sy­tua­cję Bro­war­ni­ka. Wie­dział, że nim w klau­stro­fo­bicz­nej prze­strze­ni dwudzie­sto­kil­kume­tro­we­go miesz­ka­nia – po­mię­dzy wóz­kiem in­wa­lidz­kim bra­ta, jego łóż­kiem szpi­tal­nym, swo­im łóż­kiem po­lo­wym, na­roż­ni­kiem ojca i seg­men­tem z pa­mię­ta­ją­cymi póź­ne­go Gier­ka sto­sa­mi za­kurzo­nych ksią­żek i wie­ko­wych pa­pie­rów, płyt gra­mo­fo­no­wych i Bóg wie, cze­go jesz­cze – znaj­dzie obydwa buty, skom­ple­tuje dres i pryśnie się, nie wia­do­mo po co, per­fuma­mi, mi­nie wiecz­ność.

      Zdjął kap­tur z krót­ko ostrzyżo­nej gło­wy i za­pa­lił. Pusz­czał kół­ka, strze­la­jąc przy tym wy­sta­ją­cą dol­ną szczę­ką, obiek­tem drwin i przy­czyną prze­zwi­ska, aż wresz­cie zga­sił peta o ścia­nę i roz­tarł jego reszt­ki koło in­nych sza­ro­czar­nych plam po­pio­łu. Splu­nął obok na ścia­nę, wy­jął za­pał­kę i wy­ta­plał jej drew­nia­ną stro­nę w zwil­żo­nym śli­ną tyn­ku. Od­pa­lił i rzucił pod su­fit. Za­pał­ka przy­kle­iła się obok peł­nią­ce­go rolę klo­sza sło­ika po ogór­kach i pło­mie­niem oka­dza­ła su­fit, two­rząc czar­ny okrąg. Su­fit przy­po­mi­nał skle­pie­nie ja­ski­ni i nie tyl­ko z po­wo­du za­pał­cza­nych sta­lak­tytów. Nie tyl­ko su­fit zresz­tą. Po­pa­lo­ne na koń­cach pla­sti­ko­we po­rę­cze, po­wyła­mywa­ne po wie­lo­kroć skrzyn­ki pocz­to­we, któ­re co mniej wy­trzyma­li miesz­kań­cy za­myka­li na małe kłód­ki, na prze­mian dra­pa­ne, ryte i ba­zgra­ne gru­bymi ma­za­ka­mi na­pi­sy: „Me­tal­li­ca”, „Wi­sła kur­wa”, „PO­LI­CJA” z do­ryso­wa­nym fiu­tem, a tak­że cyfry „666” z od­wró­co­nym krzyżem, cała klat­ka no­si­ła śla­dy obec­no­ści dzi­kich. Po chwi­li za­pał­ki skoń­czyły się, a z drugie­go pię­tra, ska­cząc co dwa scho­dy, zbiegł Bro­war­nik.

      – No co, kur­wa. Nie moja wina… – rzucił, wy­prze­dza­jąc wy­rzuty. – Sta­ry oglą­dał Eks­tra­dycję i darł się, jak szuka­łem bu­tów, że mu za­sła­niam.

      – Moi sta­rzy też nie od­pusz­czą. Masz szlu­ga? – spytał Pa­weł po­jed­naw­czo. Bar­tek bez sło­wa wy­jął z kie­szon­ki or­ta­lio­no­wych spodni dużą pacz­kę ma­xwel­li. Mał­pa wzdrygnął się z obrzy­dze­niem i dwo­ma pal­ca­mi wy­jął imi­tują­ce­go cyga­ret­kę pa­pie­ro­sa.

      – Jak ci się nie po­do­ba, to nie pal. Kra­ków nie wio­ska, pa­pie­ro­sy są w kio­skach – ob­ruszył się Bar­tek, pod­pa­lił pa­pie­ro­sy Mał­pie i so­bie. – Chodź­my, Kiki już cze­ka – za­rzą­dził.

      Ruszyli przez za­sy­pia­ją­ce osie­dle. Prze­szli przez kwar­tał opusto­sza­łych ogród­ków dział­ko­wych, omi­ja­jąc zna­ne pułap­ki – doły na desz­czów­kę i zwo­je drutu kol­cza­ste­go. Wie­czór był cie­pły, więc w po­rzuco­nych al­ta­nach zbie­ra­li się jesz­cze bez­dom­ni, o czym świad­czyły pło­mie­nie świe­czek, ga­sną­ce na głos kro­ków. Już za chwi­lę przyj­dzie je­sień, żuki prze­nio­są się na naj­wyż­sze pię­tra blo­ków i prze­trwa­ją tak ko­lej­ną zimę, na prze­mian prze­pę­dza­ni przez do­zor­ców i do­kar­mia­ni przez co wraż­liw­szych lo­ka­to­rów. Ten słod­ko-kwa­śny za­pach ludz­kie­go brudu był w zi­mie nie­od­łącz­nym ele­men­tem kla­tek scho­do­wych, wind, piw­nic i pod­da­szy.

      Po­de­szli pod bie­gną­cy w po­przek do po­zo­sta­łych blo­ków mrów­ko­wiec – ty­sięcz­nik o kil­ku­na­stu bra­mach i set­kach miesz­kań. Cze­ka­ło tam już na nich kil­ku in­nych.

      – Do­bra, to je­dzie­my z kur­wa­mi – za­rzą­dził Bro­war­nik.

      * * *

      Osie­dla są ta­kie same. Blo­ki z wiel­kiej płyty, roz­rzuco­ne jak kloc­ki po­zo­sta­wio­ne przez nie­sfor­ne­go ol­brzyma: od za­cho­du Eu­ro­py, aż – hen – do Wła­dywo­sto­ku. Przez de­ka­dy pod­le­wa­ne kwa­śnymi