Wojciech Mucha

Miasto noży


Скачать книгу

mil­czeć i wy­pa­trywać kło­po­tów za pa­sem traw­ni­ka od­dzie­la­ją­cym par­king od uli­cy. Wy­pa­trywał kło­po­tów, przed któ­rymi mógł – a jesz­cze bar­dziej tych, przed któ­rymi nie mógł – uchro­nić go nóż, któ­ry le­żał w skó­rza­nej po­chwie w pół­ce drzwi auta. Był to nóż Gur­khów, krót­ka dwudzie­sto­cen­tyme­tro­wa re­pli­ka bro­ni używa­nej przez ne­pal­skich wo­jow­ni­ków. Prze­sąd gło­si, że taki nóż, raz wy­cią­gnię­ty z po­chwy, nie może wró­cić na miej­sce, nim nie za­zna krwi. Piotr, co praw­da, nie był prze­sąd­ny, jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy wyj­mo­wał go – czy to do po­le­ro­wa­nia, czy zwyczaj­nie, ze znudze­nia, by przyj­rzeć się od­bi­ciu w ostrzu – upusz­czał no­żem kro­plę krwi z pal­ca. Nig­dy tak­że nie po­zwa­lał ni­ko­mu do­tykać za­krzywio­ne­go ostrza.

      – Ma­ło­la­cik brał pięć dych po dwa-pięć. Z po­przed­nie­go pa­kie­tu się roz­li­czył, więc jak te­raz też da ma­mo­nę, to mu zej­dę na dwa--zero – mó­wił Herszt do mil­czą­ce­go szo­fe­ra, ob­li­cza­jąc, ile nar­ko­tyków może sprze­dać nowy di­ler, na któ­re­go cze­ka­li. – Na­wet, po­wiem ci, Pio­trek, żre te­mat na tym osie­dlu. Jak ma pięć dych, to z każ­dej dy­chy zro­bi trzyna­ście gra­mów, zgo­ni je po trzydzie­ści zło­tych. Dla mnie ty­siąc, na czysto pięć­set, dla nie­go pra­wie też ty­siąc – li­czył na głos. – No, kur­wa, chyba się mu opła­ca, co? – rzucił to­nem do­bre­go sze­fa, któ­ry wła­śnie od­jął so­bie od ust, by jego naj­lep­szy pra­cow­nik mógł na­kar­mić wy­głod­nia­łą dzia­twę.

      Te­mat żarł. Ma­ri­hu­a­na scho­dzi­ła co­raz le­piej. W Pol­sce na­sta­ła era hip-hopu. Już nie tyl­ko Kar­ram­ba, Li­roy i Wzgó­rze Ya-Pa 3 świę­ci­ły tryum­fy, ale po­ja­wi­li się tak­że Na­gły Atak Spa­wa­cza, a przede wszyst­kim – po­znań­ski Slums At­tack. Ich wy­da­na za­le­d­wie przed kil­ku­na­sto­ma ty­god­nia­mi Zwykła Co­dzien­ność2 była prze­grywa­na z ka­se­ty na ka­se­tę, aż do za­je­cha­nia ma­te­ria­łu. Naj­wię­cej dla biz­ne­su Hersz­ta i Gol­de­na zro­bił jed­nak ślą­ski Ka­li­ber 44 i ich psy­cho­de­licz­na płyta Księ­ga Ta­jem­ni­cza. Pro­log3. Życie osie­dli sta­wa­ło się te­ma­tem, a na­sto­lat­ki za­uwa­żyły, że zwykła co­dzien­ność jest nie tyl­ko ich lo­kal­ną spra­wą, ale nor­mą, jak kraj dłu­gi i sze­ro­ki. W tę zwykłą co­dzien­ność trze­ba było wsta­wić choć tro­chę od­mia­ny. I tu, jak oj­ciec naj­lep­szy, po­ja­wiał się Herszt i jego kie­ro­wa­ny przez Gol­de­na czer­wo­ny golf.

      – Opła­ca się, Ja­nusz, wia­do­mo, że się opła­ca. Tyl­ko, kur­wa, gdzie on jest? Sto­imy tu jak piz­dy i wy­star­czy, że byle suka nas zre­pe­ci4 i jest ko­niec – od­po­wie­dział Gol­den.

      „Masz ta­kich łep­ków trzydzie­stu ty­go­dnio­wo, więc to­bie też się opła­ca”, do­dał w myślach. Sie­dział wy­pro­sto­wa­ny, z gło­wą wbi­tą w za­głó­wek sa­mo­cho­du, ba­da­jąc oko­li­cę sza­rymi ocza­mi. Był nie­wie­le młod­szy od Hersz­ta, ale jego wy­spor­to­wa­na syl­wet­ka i względ­ny brak na­ło­gów (poza za­mi­ło­wa­niem do gol­den ame­ri­ca­nów) zwięk­sza­ły tę róż­ni­cę o ko­lej­ne kil­ka lat. Co­tygo­dnio­wy ob­jazd osie­dli wy­kań­czał go. Ma­rzył, by być już w domu. Nie bez po­wo­du. W tor­bie na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­cho­du, w nie­dba­le rzuco­nym ple­ca­ku le­ża­ło jesz­cze kil­ka­na­ście za­wi­nię­tych w fo­lię alu­mi­nio­wą pa­kie­tów z ma­ri­hu­a­ną. Każ­dy skrupulat­nie od­wa­żo­ny na dzie­więć gra­mów, skutecz­nie uda­ją­cych dzie­siąt­kę. Prze­chwyce­nie ta­kiej ilo­ści to sła­wa, awans i splen­dor dla każ­de­go po­li­cjan­ta. Je­śli do­dać do tego pli­ki bank­no­tów wy­pycha­ją­ce kie­sze­nie spodni Hersz­ta, do­sta­wa­ło się go­to­wy ma­te­riał do wie­czor­ne­go wy­da­nia Kro­ni­ki Kra­kow­skiej, a może na­wet ogól­no­pol­skich Wia­do­mo­ści.

      – Nic nie bój, Złot­nic­ki, nic się nie sta­nie, Ma­ło­la­cik za­raz bę­dzie. Luz, blu­es, cap­puc­ci­no – rzucił Herszt i od­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

      Zza pa­wi­lo­nu wy­je­chał krót­ki jelcz li­nii 154 i za­trzymał się na przy­stan­ku. Drzwi otwo­rzyły się z sy­kiem, a wie­ko­wy po­jazd prze­chylił się lek­ko w stro­nę kra­węż­ni­ka. Do środ­ka wsiadł je­dyny wy­cze­kują­cy. Jed­no­cze­śnie przez tyl­ne drzwi wy­sko­czyła po­stać w kap­turze i szyb­kim kro­kiem skie­ro­wa­ła się w kie­run­ku gol­fa. Au­to­bus od­je­chał w ostat­nią tego dnia tra­sę, a ten, któ­ry z nie­go wy­siadł, ci­snął przed sie­bie, trzyma­jąc ręce w kie­sze­niach i co ja­kiś czas rzuca­jąc na boki ner­wo­we spoj­rze­nia. Po chwi­li był już przy sa­mo­cho­dzie.

      – So­ró­wecz­ka, kur­wa, gna­łem jak po ogień. Jesz­cze te­raz ostat­nią piąt­kę pu­ści­łem i jed­ne­go studen­to­wi – rzucił do Hersz­ta. Ten opu­ścił szybę i opar­ty na łok­ciu, tak­so­wał go z po­gar­dą. Małe oczka tkwią­ce głę­bo­ko w po­krytej kruczo­czar­nym za­ro­stem, na­la­nej i zna­czo­nej wie­lo­let­ni­mi za­nie­dba­nia­mi twa­rzy wpa­trywa­ły się w mło­de­go di­le­ra i prze­wier­ca­ły go na wy­lot. Mil­cze­nie trwa­ło dłu­gą mi­nutę. Mło­dy spu­ścił wzrok, uda­jąc, że jest mu on nie­zmier­nie po­trzeb­ny przy grze­ba­niu w kie­sze­niach or­ta­lio­no­wej kurt­ki.

      – Tu hajs. – Po­dał gru­be­mu zwi­tek bank­no­tów spię­ty gum­ką re­cep­tur­ką. Herszt bez sło­wa ze­rwał gum­kę, ob­li­zał pa­luch i prze­li­czył bank­no­ty, z któ­rych więk­szość sta­no­wi­ły dzie­się­cio- i dwudzie­sto­zło­tów­ki. Stęk­nął i bez­skutecz­nie usi­ło­wał we­pchnąć utarg do ja­snych je­an­sów opi­na­ją­cych wiel­kie udo. Szło mu cięż­ko, więc zre­zygno­wał i nie spusz­cza­jąc wzor­ku z chło­pa­ka, scho­wał zwi­tek do kie­sze­ni or­ta­lio­no­wej blu­zy Adi­da­sa. Wresz­cie wy­grze­bał ple­cak z tyl­ne­go sie­dze­nia, wy­jął z nie­go pięć alu­mi­nio­wych kulek, z któ­rych każ­da wy­glą­da­ła jak zgnie­cio­ne w dło­niach sre­ber­ko od spo­rej cze­ko­la­dy, i po­dał je di­le­ro­wi.

      – Masz dziś pięć­dzie­siąt po dwa­dzie­ścia – za­rzą­dził, mem­ła­jąc za­ga­szo­ne­go kie­pa. – Znaj fart i spier­da­laj. Wi­dzę cię w nie­dzie­lę na sta­dio­nie. I – kur­wa! – nie przy­noś mi wię­cej ta­kie­go sia­na! – Herszt wy­jął z po­wro­tem po­gnie­cio­ne pie­nią­dze, za­ci­snął je w ol­brzymiej dło­ni, po­gro­ził di­le­ro­wi, po czym ci­snął zmal­tre­to­wa­ną śred­nią kra­jo­wą do ple­ca­ka, a ple­cak rzucił za sie­bie. – Je­dzie­my! – za­żą­dał i pstryk­nął nie­do­pa­łek w traw­nik.

      Piotr od­pa­lił sta­cyj­kę, za­mknął szybę i golf ruszył po­wo­li w stro­nę wy­jaz­du z par­kin­gu, po czym skrę­cił w stro­nę cen­trum mia­sta. Mło­dy za­ci­snął w kie­sze­niach pię­ści na nar­ko­tykach i czmych­nął mię­dzy blo­ki. Po chwi­li zza pa­wi­lo­nu po pra­wej stro­nie wy­ło­nił się nie­bie­ski volk­swa­gen trans­por­ter – ra­dio­wóz o nume­rze bocz­nym 187, a za nim – gra­na­to­wy po­lo­nez caro po­li­cji krymi­nal­nej. Oba