Wojciech Mucha

Miasto noży


Скачать книгу

aż przej­ście dla pie­szych miną czte­ry oso­bo­we sa­mo­cho­dy i au­to­bus, może de­sta­bi­li­zo­wać życie. Oj tak, ten im­pe­ra­tyw był na­praw­dę ka­te­go­rycz­ny. Przy­cho­dził fa­la­mi, któ­re w nie­któ­rych dniach skutecz­nie od­ci­na­ły go od rze­czywi­sto­ści. Z re­guły jed­nak koń­czyło się na li­cze­niu i ka­ta­lo­go­wa­niu rze­czywi­sto­ści. Te­raz szedł więc i li­czył, a spa­lo­ny skun cią­żył mu co­raz bar­dziej, wy­dłuża­jąc czas w nie­na­ruszal­nej przez bodź­ce ze­wnętrz­ne stre­fie rytua­łów. Ko­lej­ne me­try wy­ła­nia­ły się z nie­re­al­nej rze­czywi­sto­ści i zni­ka­ły za ple­ca­mi w rów­nie nie­ist­nie­ją­cej prze­strze­ni.

      Tym ra­zem nie było mu jed­nak dane do­li­czyć się kro­ków. Bo choć wi­dział już swój blok, gdzie na szó­stym pię­trze sa­mot­nie świe­ci­ło się okno w du­żym po­ko­ju, i choć był już przy ostat­nim za­krę­cie, to przy czte­rysta sie­dem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym kro­ku piach tuż przed nim gwał­tow­nie za­zgrzytał, a dro­gę za­je­cha­ły mu gra­na­to­wy po­lo­nez caro i po­li­cyj­ny volk­swa­gen trans­por­ter o nume­rze bocz­nym 187.

      Mał­pa nie miał szan­sy zo­ba­czyć i usłyszeć sa­mo­cho­dów. Oba – jak wy­cho­dzą­ce z ukrycia dra­pież­ne zwie­rzę­ta – zbli­żyły się po­wo­li na wy­ga­szo­nych świa­tłach i za­je­cha­ły mu dro­gę z dwóch stron, nie­mal styka­jąc się ma­ska­mi.

      – Ręce z kie­sze­ni, zdejm ka­puzę, do­kumen­ty! – Snop świa­tła la­tar­ki po­ra­ził go, wy­rywa­jąc z otuli­ny liczb i kro­ków. Dreszcz prze­biegł mu po cie­le i do­pie­ro wte­dy Mał­pa po­czuł, że jest prze­mo­czo­ny do su­chej nit­ki. Oba auta sta­ły tak bli­sko sie­bie, że nie prze­ci­snął­by się mię­dzy nimi na­wet chu­dy jak szcza­pa Bro­war­nik. Po le­wej stro­nie stał po­lo­nez, z któ­re­go spo­glą­da­ło dwóch taj­nia­ków. Po pra­wej miał do­brze zna­ny ra­dio­wóz „one eight se­ven” – zwa­ny tak od nume­ru bocz­ne­go i ozna­cza­ją­cy pa­ra­graf mor­der­stwa w ko­dek­sie kar­nym Ka­li­for­nii. W środ­ku roz­po­znał sie­dzą­ce­go za kie­row­ni­cą dziel­ni­co­we­go i jego pra­wą rękę – mło­de­go po­ste­run­ko­we­go Do­bo­sza.

      Zna­ną na osie­dlu po­li­cyj­ną lan­da­rę ochrzcił na­zwą „one eight se­ven” Dyr­da, je­den z racz­kują­cych ra­pe­rów. Fa­scyno­wał się gan­ga­mi z Los An­ge­les i wi­dział w lo­kal­nych gli­nia­rzach ty­po­wych prze­śla­dow­ców czar­no­skó­rych miesz­kań­ców przed­mieść LA. Nie mylił się zbyt­nio, a na­zwa szyb­ko przy­lgnę­ła do jed­ne­go z dwóch ra­dio­wo­zów lo­kal­ne­go ko­mi­sa­ria­tu.

      – Ręce! – Głos dziel­ni­co­we­go ukryte­go za ra­żą­cym świa­tłem la­tar­ki wy­brzmiał sta­now­czym to­nem. Przez otwar­tą szybę volk­swa­ge­na lu­stro­wał prze­ni­kli­wie Mał­pę. Chło­pak przy­po­mi­nał skrzyżo­wa­nie stra­cha na wró­ble z mo­krym wor­kiem na śmie­ci. Or­ta­lio­no­we spodnie i kurt­ka le­pi­ły się do nie­go, a buty pro­si­ły o re­ani­ma­cję ka­lo­ryfe­rem. Bez sło­wa wy­jął ręce z kie­sze­ni, zdjął kap­tur i z dłoń­mi pod­nie­sio­nymi na wy­so­kość klat­ki pier­sio­wej stał bez ruchu, od­wra­ca­jąc wzrok od strumie­nia świa­tła

      – Zo­bacz, Do­bosz, jaki zja­ra­ny! – krzyk­nął dziel­ni­co­wy do drugie­go sie­dzą­ce­go w ra­dio­wo­zie po­li­cjan­ta, po czym otwo­rzył drzwi i wy­sko­czył na chod­nik. Nie spusz­cza­jąc la­tar­ki z Mał­py, za­szedł go od tyłu, chwycił twar­dą dło­nią za kark i pchnął na ma­skę taj­niac­kie­go po­lo­ne­za.

      Dziel­ni­co­wy był czter­dzie­sto­kil­kulet­nim wiel­kim gru­ba­sem w stop­niu sier­żan­ta, któ­ry te­sty spraw­no­ścio­we znał je­dynie ze słysze­nia. Na ko­mi­sa­ria­cie pra­co­wał do­pie­ro od trzech lat, ale w tej czę­ści mia­sta – bez zbyt­nich suk­ce­sów już od koń­ca lat osiem­dzie­sią­tych. Nie­po­wo­dze­nia za­wo­do­we re­kom­pen­so­wał so­bie prze­świad­cze­niem, że jest dłu­gim ra­mie­niem wła­dzy ze­sła­nym na szcze­gól­nie nie­bez­piecz­ny od­ci­nek – osie­dle. Trzymał te­raz roz­płasz­czo­ne­go Mał­pę za kark na roz­grza­nej bla­sze po­lo­ne­za i przy­ci­skał go do niej z ca­łych sił. Sa­mo­chód ugiął się na re­so­rach. Po­li­cjant dwo­ma kop­nia­ka­mi roz­sze­rzył Paw­ło­wi nogi i ski­nął trium­fal­nie gło­wą do sie­dzą­cych w środ­ku taj­nia­ków. Ci nie wy­glą­da­li na za­do­wo­lo­nych.

      – Co ty, kur­wa, ro­bisz? Pchaj go na swo­je­go rzę­cha! – rzucił sie­dzą­cy w po­lo­ne­zie krymi­nal­ny, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi. Z twa­rzy przy­po­mi­nał bul­do­ga pro­kura­to­ra McCa­be’a. On i jego wą­sa­ty kie­row­ca byli nie­po­cie­sze­ni, że włą­czo­no ich do pa­tro­lu kra­kow­skich osie­dli. Mu­sie­li to­wa­rzyszyć kra­węż­ni­kom w ich go­ni­twach za zło­dzie­ja­mi ro­we­rów, uci­sza­niu li­ba­cji i prze­trzą­sa­niu kie­sze­ni na­sto­lat­kom. Chu­dy wą­sacz za kie­row­ni­cą tyl­ko wes­tchnął, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i spo­glą­dał za szybę w drzwiach, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na in­ter­wen­cję.

      – Spo­koj­nie, to zna­ny łe­bek – dy­szał dziel­ni­co­wy do taj­nia­ków. – Chodź tu, Do­bosz! – za­wo­łał do part­ne­ra.

      Tam­ten wy­sko­czył z volk­swa­ge­na, obiegł go i rzucił się na Paw­ła.

      – Do­kumen­ty, gnoj­ku! – krzyk­nął do nie­mo­gą­ce­go się ruszyć Mał­py.

      – Prze­cież mnie pan zna i wie, jak się na­zywam! – wy­dyszał Pa­weł.

      – Nie pyskuj, gno­ju! – Łapa Do­bo­sza z mo­krym pla­śnię­ciem spa­dła Mał­pie na twarz, przy­gnia­ta­jąc ją do po­lo­ne­za tak, że przód taj­niac­kie­go wozu aż za­bu­jał się jak re­so­rak.

      Chu­dy wy­siadł z po­lo­ne­za i trza­snął drzwia­mi, od­cho­dząc na kil­ka kro­ków, a bul­do­go­wa­ty z obrzy­dze­niem pa­trzył na sce­nę roz­grywa­ją­cą się na ma­sce ich sa­mo­cho­du. Mię­dzy wy­cie­racz­ka­mi zgar­nia­ją­cymi z szyby deszcz Mał­pa do­strzegł jego skrzywio­ną gębę. Wi­dział, jak nie­do­wie­rza­ją­cym wzro­kiem wo­dzi po przed­sta­wie­niu ma­ją­cym przy­po­mi­nać prze­szuka­nie.

      – Gdzie masz to­war, ćpunie?! – Dziel­ni­co­wy, dy­sząc, od­dał po­ste­run­ko­we­mu la­tar­kę, któ­rą do tej pory świe­cił chło­pa­ko­wi w oczy, i za­czął prze­grze­bywać kie­sze­nie Mał­py. Z we­wnętrz­nej kie­sze­ni or­ta­lio­nu wy­cią­gnął czar­ną okład­kę z do­kumen­ta­mi i za­czął prze­rzucać fo­lio­we stro­nicz­ki. Okład­ka była wy­pcha­na na­klej­ka­mi, me­czo­wymi bi­le­ta­mi, wy­cin­ka­mi pra­so­wymi i no­tat­ka­mi z ko­lej­nych za­li­czo­nych rytua­łów, któ­re każ­de­go wie­czo­ra chło­pak prze­pi­sy­wał do no­te­su.

      – Nic nie ma – prych­nął po­li­cjant, po czym rzucił okład­kę w bło­to, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na le­gi­tyma­cję szkol­ną, któ­rej przed chwi­lą się do­ma­gał. – Kie­sze­nie… – za­sa­pał.

      Ta­kie