Wojciech Mucha

Miasto noży


Скачать книгу

Alej Trzech Wiesz­czów. Po prze­kąt­nej – ron­do Mo­gil­skie z są­da­mi i zruj­no­wa­nym „szkie­le­to­rem”, po prze­ciw­le­głej – Bło­nia i dwa sta­dio­ny – Wi­sły i Cra­co­vii. I ko­niec. Resz­ta Kró­lew­skie­go Mia­sta jest tak ni­ja­ka, że wy­sa­dzo­ny tu miesz­ka­niec przed­mieść Lip­ska, Cze­la­biń­ska lub przy­bu­da­pesz­tań­skiej Új­bu­dy czuł­by się jak w domu. To sy­pial­nie, na któ­rych koń­czą się li­nie ko­mu­ni­ka­cyj­ne i ko­lej­ne dni miesz­kań­ców. Lu­dzie żyją tu po swo­je­mu i je­dynie z ko­niecz­no­ści albo przez przy­pa­dek do­sta­ją się cza­sem w ob­ręb mu­rów Sta­re­go Mia­sta, jak dzie­więt­na­sto­wiecz­ne śmie­ci.

      * * *

      – Gdzie on jest? Już pra­wie pół­noc, a jutro idzie do szko­ły! – Mat­ka Mał­py cho­dzi­ła po kuch­ni, ner­wo­wo pa­ląc ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Caro, choć moc­ne jak ma­cho­ra, nie po­ma­ga­ły na ner­wy. Od­cho­dzi­ła od zmysłów, jak za­wsze, gdy syn nie wra­cał o umó­wio­nej go­dzi­nie. Zda­rza­ło się to już na tyle czę­sto, że ta wciąż atrak­cyj­na ko­bie­ta oprócz pa­pie­ro­sów mu­sia­ła zwięk­szyć też ilość kła­dzio­nej na wło­sy far­by, a co za tym idzie – czę­sto­tli­wość wi­zyt u fryzje­ra. – Ma­rek, zrób­że coś z nim, prze­cież ja osza­le­ję, a ty so­bie sie­dzisz jak ba­sza! – mó­wi­ła przez ścia­nę ma­łej kuch­ni do sie­dzą­ce­go na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem męża, któ­ry – jak co czwar­tek – oglą­dał talk show Na każ­dy te­mat.

      Na da­chu wie­żow­ca Pol­sa­tu wy­lą­do­wał he­li­kop­ter i wy­siadł z nie­go – nio­sło się z od­bior­ni­ka.

      Oj­ciec Paw­ła pew­nie i by coś zro­bił, pro­blem w tym, że nie za bar­dzo miał po­mysł co.

      – Co zdzia­łam? Dam mu za­kaz, to w ogó­le prze­sta­nie wra­cać ze szko­ły przed wie­czo­rem. Wi­dzisz, że nic do nie­go nie do­cie­ra, taki wiek – uciął, li­cząc, że to za­koń­czy ja­ło­wą dys­kusję.

      Tym­cza­sem w te­le­wi­zo­rze Ma­riusz Szczygieł, wy­stro­jo­ny w mod­ną, za­pi­na­ną na czte­ry guzi­ki, lśnią­cą czar­ną ma­rynar­kę, taką samą ko­szulę i zło­ty kra­wat, przed­sta­wiał go­ści. Pierw­szym miał być Pa­weł Kukiz. Ubra­ny w nie­od­łącz­ną skó­rza­ną kurt­kę mu­zyk przy­szedł, by opo­wie­dzieć o swo­im an­ty­kle­ryka­li­zmie…

      – Czy ty mnie w ogó­le słuchasz?! Wiek?! Ja w jego wie­ku cho­dzi­łam do li­ceum, a mat­ka po­zwa­la­ła mi wy­cho­dzić z ko­le­żan­ka­mi raz na mie­siąc, i to po­po­łu­dniem! Ty, chyba że o czymś nie wiem, byłeś w tech­ni­kum i oj­ciec też trzymał cię krót­ko! – krzycza­ła mat­ka.

      – Ka­siu, to były inne cza­sy, każ­dy musi się wy­szumieć. – Męż­czyzna wes­tchnął i pod­niósł się sprzed te­le­wi­zo­ra, zo­sta­wia­jąc roz­pra­wia­ją­cych o bi­skupach dzien­ni­ka­rza i mu­zyka. Wszedł do kuch­ni, sta­nął za żoną i ob­jął ją w pa­sie, chwyta­jąc dłoń­mi za bio­dra, po czym przy­warł do niej ca­łym cia­łem. – Z drugiej stro­ny, my też nie byli­śmy świę­ci… – wy­szep­tał z na­dzie­ją. Ko­bie­ta gwał­tow­nie od­wró­ci­ła gło­wę, gdy chciał lek­ko ugryźć ją w ucho, wy­sunę­ła się z ob­jęć i po­szła do du­że­go po­ko­ju, zo­sta­wia­jąc męża z rę­ka­mi w po­wie­trzu. Ten tyl­ko wes­tchnął i oparł się blat kuchen­ny.

      Po­de­szła do okna w du­żym po­ko­ju.

      – Zo­bacz, pusto na uli­cy, gdzie on znów łazi, prze­cież nie moż­na sie­dzieć u ni­ko­go do tej go­dzi­ny! Zrób coś, Ma­rek, bo mnie od­wio­zą do Ko­bie­rzyna*! – Głos ko­bie­ty przy­brał hi­ste­rycz­ny ton. Spu­ści­ła w dół ża­lu­zje i prze­krę­ci­ła je, cięż­ko wzdycha­jąc, po czym usia­dła na ka­na­pie i od­pa­li­ła ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, wy­dmu­chu­jąc dym w stro­nę pod­ło­gi. Pa­weł był ich je­dynym dziec­kiem. Owszem, może za wcze­snym, uro­dził się, gdy mia­ła za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat, ale po­świę­ci­ła się dla nie­go roli mat­ki tak, jak tyl­ko umia­ła. Mar­twi­ła się o nie­go tak­że tak, jak tyl­ko mat­ka po­tra­fi.

      Oj­ciec Paw­ła wró­cił do po­ko­ju.

      – Do­brze. Przyj­dzie, to tym ra­zem po­roz­ma­wiam z nim po mę­sku – burk­nął.

      – Ani się waż go ude­rzyć, Ma­rek! – szyb­ko za­re­ago­wa­ła ko­bie­ta. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, że w domu męża sznur od że­laz­ka zaj­mo­wał ho­no­ro­we miej­sce obok smyczy dla psa i dłu­giej po­nie­miec­kiej łyż­ki do bu­tów. To mia­ła być prze­stro­ga, by ani jemu, ani żad­ne­mu z jego ro­dzeń­stwa nie plą­ta­ły się po gło­wie głupie po­mysły. Ta­kie re­alia były za­pew­ne co­dzien­no­ścią w co drugim ślą­skim domu, gdzie twar­de ręce gór­ni­ków za­pew­nia­ły nie tyl­ko wikt, ale i były gwa­ran­cją ci­szy po szych­cie*. Z tego też po­wo­du ani Mar­ko­wi, ani pię­cior­gu jego ro­dzeń­stwa nie prze­szło na­wet przez myśl, by ła­do­wać się w ta­kie kło­po­ty, w ja­kie ła­do­wał się jego syn.

      Zre­zygno­wa­ny męż­czyzna opadł na ka­na­pę i wró­cił do Kuki­za i Szczygła, któ­rzy da­lej roz­pra­wia­li o pur­pura­tach i ka­ta­ba­sach.

      – Co za idio­tyzm! – Zde­ner­wo­wał się jesz­cze bar­dziej, wy­łą­czył te­le­wi­zor i spoj­rzał na prze­ciw­le­gły, po­grą­ża­ją­cy się w ciem­no­ści blok. Za­czynał pa­dać deszcz, a w nie­licz­nych miesz­ka­niach bliź­nia­czo mruga­ły, na­sta­wio­ne za­pew­ne na Pol­sat, te­le­wi­zo­ry.

      *

      Mał­pa z Ki­kim i Bro­war­ni­kiem spa­li­li jesz­cze dwie luf­ki skuna na przy­pie­czę­to­wa­nie uda­nej ak­cji, po czym ro­ze­szli się do do­mów. Pa­weł wło­żył dło­nie w kie­sze­nie kurt­ki i z kap­turem na gło­wie czła­pał w stro­nę swo­je­go blo­ku. Sznurów­ki zmo­kłych bu­tów maj­da­ły mu się wo­kół przy­dep­ta­nych dżin­sów, zro­bi­ło się prze­ni­kli­wie zim­no, sło­ta wy­płuki­wa­ła piach spo­mię­dzy płytek i zmie­nia­ła chod­nik w szuro­wi­sko. W ciem­no­ści trud­no było uwa­żać na łą­cze­nia chod­ni­ka, klu­czył więc, za­ta­cza­jąc się przy tym jak pi­jak. Wszedł w ostat­nią alej­kę wio­dą­cą wzdłuż głów­nej uli­cy osie­dla. Po le­wej gó­ro­wa­ły dzie­się­cio­pię­tro­we blo­ki, usta­wio­ne w wi­docz­ny z lotu pta­ka szyk bo­jo­wy, po pra­wej miał ciem­no­mo­krą ścia­nę żywo­pło­tu ogród­ków dział­ko­wych.

      – Czte­rysta dwa­dzie­ścia czte­ry, czte­rysta dwa­dzie­ścia pięć… – li­czył w myślach. Pod­czas każ­de­go po­wro­tu do domu dbał, by dro­ga róż­ni­ła się choć tro­chę od tej, któ­rą po­ko­nał dzień wcze­śniej, choć­by było to omi­nię­cie trze­pa­ka albo nad­licz­bo­we przej­ście przez uli­cę, w tę i z po­wro­tem. Cyfrę, któ­ra wy­cho­dzi­ła mu z tego spa­ce­ro­we­go rytua­łu, skrzęt­nie no­to­wał. Nie ro­bił od tego ustępstw, chyba że akurat ko­goś spo­tkał i ów zde­cydo­wał się to­wa­rzyszyć mu przez dłuż­szą chwi­lę. A je­że­li