w porządku. Ale jesteś odpowiedzialna za swoje czyny.
Zmroziła mnie drwina w jego głosie, ale musiałam przyznać, że miał rację. Nie chciałam jednak czuć się przy nim taka bezbronna, a na to się zanosiło. Pochopnie skłamałam, ponieważ zamierzałam się bronić.
– No dobrze, nie byłam pijana – przyznałam teraz.
Ponieważ nie odpowiedział, zerknęłam na niego kątem oka i zobaczyłam, że zajął się pracą na laptopie, znów mnie ignorując.
Westchnęłam w duchu i włączyłam czytnik e-booków. Postanowiłam ignorować Caleba przez cały lot. Na szczęście miał być krótki.
– Przepraszam – powiedział ktoś miłym głosem.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam nad sobą faceta mniej więcej w moim wieku.
– Mam miejsce przy oknie.
– A tak, jasne. – W przeciwieństwie do Caleba wczoraj wstałam z fotela, żeby przepuścić nieznajomego.
– Dziękuję. – Uśmiechnął się do mnie uwodzicielsko. – To chyba mój szczęśliwy dzień.
W normalnych okolicznościach zignorowałabym tego rodzaju gadkę, ale teraz chciałam udowodnić Szkotowi Sukinkotowi, że ostatnia noc jest dla mnie równie bez znaczenia jak dla niego.
– Niektórym opatrzność sprzyja – zażartowałam przyjaźnie w nadziei, że wyjdę raczej na osobę czarującą, a nie zarozumiałą.
Facet roześmiał się i przeszedł na swoje miejsce. Miał na sobie garnitur tak perfekcyjnie dopasowany, że musiał być szyty na miarę. Pochyliwszy się lekko w ciasnej przestrzeni, zdjął marynarkę.
– Czy mogę to od pana zabrać? – Obok mnie pojawiła się stewardesa.
– Tak, bardzo dziękuję. – Podał jej marynarkę.
Przystojny. To plus. Dobrze wychowany. Drugi plus.
Nie żebym była zainteresowana, ale spokojnie mogłam powiedzieć, że dzisiejszy współtowarzysz lotu już prześcignął wczorajszego.
– Czy mogę dać również swój żakiet? – Zaczęłam rozpinać czerwony żakiet z baskinką. Kostium również oddałam wczoraj do hotelowej pralni.
– Oczywiście, proszę pani.
No nie. „Proszę pani”? A jeszcze niedawno zwracano się do mnie bardziej bezpośrednio. Mimo wszystko uśmiechnęłam się i podziękowałam.
Wsunęłam się z powrotem na swoje miejsce, doskonale świadoma tego, że mój nowy sąsiad nie może oderwać wzroku od czarnej jedwabnej bluzeczki bez rękawów, którą miałam na sobie. Odwróciłam się do niego i lekko uśmiechnęłam, a on odpowiedział mi tym samym. Miał ciemne, czekoladowobrązowe oczy, długie czarne rzęsy, za które każda kobieta mogłaby zabić, a z wyglądu przypominał Roba Lowe z czasów filmu Ognie świętego Elma. Z wyjątkiem włosów. Mój sąsiad miał gęstą ciemną czuprynę, która układała się w tak doskonałe fale, że na pewno wymagała żelu czy pianki. I oczywiście bardzo drogiego fryzjera.
Zauważyłam śnieżnobiałą koszulę i ciemnoniebieski jedwabny krawat, który facet właśnie poluzował. Był atletycznej budowy, ale szczupły i smukły, co zwykle bardziej mi odpowiadało niż wygląd faceta siedzącego po drugiej stronie przejścia. A jednak moje ciało na niego nie zareagowało. Co, jak się okazało, wyszło mi na dobre. Kiedy rozluźniał węzeł krawata, mój wzrok spoczął na jego lewej dłoni.
Na serdecznym palcu dostrzegłam białą obwódkę.
Ten palant musiał przed chwilą zdjąć obrączkę.
Jeden dupek z prawej, drugi – z lewej. To było ponad moją wytrzymałość.
– Jestem Hugh. – Wyciągnął do mnie rękę.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, chociaż w głębi duszy obrzucałam go wyzwiskami. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego faceci się żenią, skoro nie mają zamiaru dochować wierności.
– Ava.
– Piękne imię dla pięknej kobiety.
Nie stać go na nic oryginalniejszego?
Wydało mi się, że usłyszałam pomruk dobiegający z drugiej strony przejścia, ale go zignorowałam.
– Mieszkasz w Bostonie? – spytał Hugh.
Patrzył mi prosto w oczy, jakby nie chciał widzieć niczego innego wokół.
– Owszem. A ty?
– Tak. Przy Arlington Street – powiedział znacząco, z wyraźną dumą.
Facet mieszkał blisko mnie, po drugiej stronie parku. Podając mi swój adres, jednocześnie ogłaszał, że ma kupę forsy.
Nie potrzebuję twojej kasy, gościu.
W żadnym wypadku nie zamierzałam mu zdradzać, że moje mieszkanie dzieli od jego mieszkania dziesięć minut spacerem.
– Ładna okolica.
– Podoba nam się tam.
Bingo.
– Nam?
– Yyy… – Znów uśmiechnął się czarująco. – Mam psa.
Czyżby właśnie mówił o żonie jak o psie?
– Naprawdę? Jaka rasa?
– Pudel francuski. Suczka.
Uniosłam pytająco brew, a Hugh roześmiał się sztucznie.
– Właściwie należy do mojej byłej żony, ale kiedy mnie zostawiła, opuściła również La Roux.
Nie potrafiłam powstrzymać śmiechu.
– Nazwała psa La Roux? A ty się nazywasz Hugh. Do rymu.
Parsknął cicho.
– Miała poczucie humoru.
Czas przeszły. Doprawdy?
Właściwie istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że facet mówi prawdę i od niedawna jest w separacji… jednak intuicja podpowiadała mi coś innego. A może po prostu doszedł do głosu mój wrodzony cynizm.
Szczęśliwie zanim dałam wyraz swojemu niesmakowi, podeszła stewardesa i zaproponowała napoje. Na widok szampana niemal się wzdrygnęłam. Poprosiłam o wodę. Kątem oka widziałam, jak Caleb w skupieniu pracuje na komputerze.
Tego pajaca w ogóle nie obchodziło, że ktoś ze mną flirtuje… a szczerze mówiąc, nie miałam ochoty na flirt z tą gnidą tylko po to, żeby coś udowodnić Szkotowi, skoro po wylądowaniu mieliśmy nigdy więcej się nie spotkać.
– Wiesz, chyba przed startem muszę skorzystać z łazienki – oznajmił Hugh.
– Jasne. – Wstałam, żeby go przepuścić, a on tym razem bez skrępowania przyjrzał się mojemu ciału.
Wcale nie jest taki dobrze wychowany.
– Przepraszam panią.
Odwróciłam się i zobaczyłam za sobą stewardesę, która chciała przejść. Cofnęłam się, żeby ją przepuścić, i wpadłam pupą na siedzącego obok Szkota. Zaczerwieniłam się i spojrzałam na niego speszona.
– To niechcący. Przepraszam.
Patrzył na mnie z kamienną twarzą.
– Nie ma za co. Już się zetknąłem z twoją pupą, skarbie. Żaden problem.
Na szczęście miejsce obok niego było puste, więc nikt inny go nie usłyszał. Mimo to pochyliłam się niżej, żeby żaden pasażer mnie nie podsłuchał. Kiedy