Magdalena Majcher

Prawda przychodzi nieproszona


Скачать книгу

lekcjach, a to, jak wiadomo, kosztowało. Niespodziewanie z pomocą przyszedł jej jednak dziadek. Niespodziewanie chyba nawet dla samego siebie, bo kiedy sprzeciwił się żonie, miał minę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co robi.

      – Teraz wszyscy uczą się angielskiego i kończą studia. Pomyśl, co będzie, jak to pokolenie wejdzie na rynek pracy – zwrócił się do żony, która potrzebowała dłuższej chwili, aby zrozumieć, że mąż właśnie próbuje przedstawić jej swoje zdanie.

      Został przecież pozbawiony tej możliwości dawno temu, kiedy zdecydowała się przyjąć go z powrotem. Postawiła mu warunek. A właściwie dwa. Miał nie pić i słuchać się żony.

      – Co sugerujesz? – zapytała Zofia, a jej oczy zamieniły się w wąskie szparki.

      – Myślę, że Madzia powinna się uczyć tego hiszpańskiego, jak tak chce. Skoro tak bardzo ją to interesuje… – Edward podrapał się z zakłopotaniem po głowie. – Z angielskiego oczywiście nie może zrezygnować, bo jest obowiązkowy, ale dodatkowy język będzie jej atutem, kiedy już skończy szkołę i zacznie rozglądać się za pracą.

      Koniec końców babcia przyznała dziadkowi rację. Edward trzy razy w tygodniu prowadzał więc wnuczkę na prywatne lekcje, które zresztą finansował ze swoich zaskórniaków. Potem zawsze prosił, aby nauczyła go podstaw, ale nauka szła mu dość opornie. Powtarzał, że to już nie te lata na zgłębianie wiedzy.

      – Rozum jest najbardziej chłonny, kiedy człowiek jest młody. Wykorzystaj ten potencjał! – zachęcał wnuczkę.

      Posłuchała jego rad i wykorzystała. Wybór studiów był właściwie oczywisty. Po raz pierwszy wyjechała do Hiszpanii na drugim roku iberystyki. Kraj, ludzie, kultura, pogoda – wszystko było dokładnie takie, jak sobie wyobrażała. Aż żal jej było wracać do Polski, gdzie ludzie mijają się obojętnie na ulicy, nie pozwalając sobie na zwykły uśmiech czy serdeczność. Przez kilka miesięcy pobytu na Półwyspie Iberyjskim ani razu nie usłyszała buenos dias1. Wszyscy pozdrawiali się krótkim hola2, a formy usted3ustedes4 wydawały się archaiczne. Hiszpanie nigdy się nie spieszyli, bo przecież zawsze jest mañana5. Lubiła hiszpańską mentalność, dlatego z tak ogromną przyjemnością wracała na półwysep, nawet jeśli oznaczało to konieczność zmierzenia się ze swoimi lękami i wejścia na pokład samolotu.

      – Co czytasz? – z zamyślenia wyrwał ją głos Michała.

      Magdalena zamknęła książkę, w myślach odnotowując numer strony, na której skończyła.

      – Ostatni, niestety, tom Trylogii białego miasta.

      – Dobre? – Michał zatrzymał wzrok na okładce trzymanej przez żonę powieści.

      Nazwisko pisarki nic mu nie mówiło, ale literatura iberyjska nigdy nie była jego mocną stroną.

      – Świetne! Po lekturze pierwszego tomu obawiałam się, czy autorce uda się utrzymać poziom, ale widzę już, że niepotrzebnie.

      – To kryminał? – domyślił się Michał.

      – Hm. – Magdalena zmarszczyła nos. – Według mnie to po prostu dobra literatura. Trudno ją zaklasyfikować do jednego gatunku. Śledztwa w sprawie morderstw są tłem dla uniwersalnej opowieści o dobru i złu. No, i można się z tych książek sporo dowiedzieć o historii i kulturze Kraju Basków.

      W Bilbao byli z Michałem przed rokiem, ale zdecydowanie ciągnęło ich na północny wschód i północ Hiszpanii. Ich, bo Magdalena zaraziła męża swoją pasją. Wprawdzie w jego przypadku nie była to miłość na zabój, ale z każdą wizytą na półwyspie czuł, że coraz lepiej rozumie, co sprawiło, że żona upodobała sobie ten kraj.

      – Zaraz będziemy lądować – mruknął Michał, co sprowadziło Magdalenę, nomen omen, na ziemię.

      Rzeczywiście, jakby na potwierdzenie jego słów, poczuła, jak zatykają jej się uszy, a po chwili w głośnikach rozległ się głos pilota, który informował, że właśnie rozpoczęli proces schodzenia z wysokości.

      Niemowlę, które przed godziną w końcu udało się uśpić zdenerwowanej matce, znów zapłakało i wszystko zaczęło się od nowa. Karcące spojrzenia mężczyzny, jęki niezadowolenia i coraz bardziej podniesiony głos kobiety. Magdalena miała ochotę odwrócić się i powiedzieć jej, że ojciec jest takim samym rodzicem jak matka, więc skoro tak bardzo nie pasuje mu, że maluch płacze, może go przejąć od żony i spróbować uspokoić. Nie zrobiła tego jednak. Z zasady nie lubiła wtrącać się w cudze sprawy. Poza tym uważała, że jest ostatnią osobą, która powinna edukować innych w kwestii rodzicielstwa. Raz, że sama nie była matką, a dwa… Nie. Nie zamierzała myśleć o swoich rodzicach właśnie wtedy, kiedy znajdowała się ponad sześć tysięcy metrów nad ziemią. Prawdę mówiąc, nie zamierzała myśleć o nich w ogóle, ale temat jakby sam do niej powracał. I to odwieczne pytanie: co się wtedy właściwie stało. Bardzo chciała poznać odpowiedź na to pytanie, ale jednocześnie nie chciała jej poznawać. Sama nie wiedziała już, które z tych wzajemnie wykluczających się pragnień jest silniejsze. Zostawiła je tam, gdzie było ich miejsce: w przeszłości.

      Barcelonę upodobała sobie najbardziej. W ogóle całą Katalonię: piękną, niezależną, ale przez lata zaniedbywaną, karaną za swoje aspiracje. Katalonia była dla Magdaleny miejscem szczególnym, bo właśnie tu, w jej stolicy po raz pierwszy zetknęła się z tym, co wcześniej tylko wyobrażała sobie jako symbole Hiszpanii. La Rambla, Sagrada Família, Montjuïc, Casa Milà, Casa Batlló. Jak cudownie było wreszcie na własne oczy zobaczyć wszystko to, o czym przez wiele lat czytała z fascynacją i pewnym niedowierzaniem. Takie cuda naprawdę istnieją! I nawet nie przeszkadzało jej to, że w sąsiedztwie metropolii znajdowało się morze, którego tak nienawidziła, jak zresztą wody w ogóle. Basen, jezioro, morze, ocean, wanna – nieważne. Każdy zbiornik wodny wzbudzał w niej lęk, którego nie potrafiła wytłumaczyć w racjonalny sposób. Płynąca woda budziła w niej jedynie uczucie dyskomfortu, więc mogła znieść na przykład spacer wzdłuż strumyka, ale wolała tego unikać. Po co ryzykować bliski kontakt z wodą? Michał czasem śmiał się, że Magdalena jest idealną żoną, bo w przeciwieństwie do większości kobiet nie okupuje łazienki godzinami, tylko szybko wskakuje pod prysznic. Ona uważała jednak, że nie ma w tym absolutnie nic zabawnego. Woda po prostu budziła w niej najgłębiej skrywane lęki. Zaakceptowała to, jak wiele innych niedogodności wynikających z bojaźliwości – bo w ten sposób często tłumaczyła jej zachowanie babcia Zofia. Nie próbowała dociekać, dlaczego tak jest. Jedni boją się pająków, inni wody.

      Samolot wylądował bez większych problemów. Magdalena z ulgą odnotowała, że zderzenie z ziemią było łagodne. Dopiero teraz spojrzała za okno. Zazdrościła ludziom, którzy proszą o miejsca przy oknie, że nie podzielają jej lęków. Ona zdecydowanie wolała siedzieć przy przejściu, ale, jak na złość, zazwyczaj dostawali miejsca z widokiem.

      Panowała ciemność, chociaż zegarek wskazywał już siódmą trzydzieści. Kiedy pierwszy raz była w Barcelonie, zdziwiła się, jak późno wschodzi tam słońce. We wrześniu jasno robiło się dopiero chwilę przed ósmą.

      Większość pasażerów stała już w przejściu, choć drzwi nie zostały jeszcze otwarte. Oni z Michałem nigdzie się jednak nie spieszyli, zazwyczaj opuszczali pokład samolotu jako ostatni. Po co się przepychać, skoro potem i tak wszyscy razem czekają na bagaż? Chociaż z drugiej strony Magdalena była w stanie zrozumieć tych, którzy przylatywali na półwysep po raz pierwszy.