Magdalena Majcher

Prawda przychodzi nieproszona


Скачать книгу

Szła szybkim krokiem, oddychając płytko. Przez cały czas w myślach analizowała wczorajszą burzliwą wymianę zdań z mężem. Miała nadzieję, że zdążył ochłonąć, bo nie miała ochoty kontynuować tej kłótni. Chciała miło spędzić czas, dlatego postanowiła przygotować dla niego kolację. Zastanawiała się, czym może go zaskoczyć. Weszła do sklepu i rozejrzała się niepewnie wokół. W końcu padło na tartę ze szpinakiem i kozim serem. Wygrała praktyczność – wszystkie składniki były dostępne w niemal każdym markecie. Była z siebie dumna. Zrobienie zakupów na kolację może wydawać się prostym zadaniem, ale nie dla Magdaleny. Coraz bardziej bała się wychodzić z domu, obawiając się kolejnego ataku. Ostatnio dopadło ją na poczcie. Kiedy poczuła znajomy ból w klatce piersiowej, zamarła. Wiedziała, co to oznacza – strach już dawno przejął władzę nad jej życiem – a jednak nie potrafiła przyzwyczaić się do tego uczucia paniki. Za każdym razem była pewna, że umiera. Próbowała przekonać samą siebie, że to nic takiego, że to tylko kolejny atak, ale nie udawało jej się. Wiedziała, że tym razem jest inaczej. Oczywiście kiedy objawy ustępowały, wyzywała się w myślach od najgorszych wariatek, ale nie potrafiła zapanować nad lękiem, kiedy się zbliżał. Dlatego właśnie ogrom obowiązków spadał na Michała. Ale tym razem będzie inaczej – perswadowała sobie Magdalena. Poruszała się po markecie niepewnie. Nie umiała zlokalizować poszczególnych produktów. To Michał zwykle robił zakupy, on na pewno by wiedział, gdzie co jest.

      Poczuła, jak po jej karku spływają pierwsze krople potu. Miała ochotę stanąć na środku sklepu i rozpłakać się jak mała dziewczynka. Pojawiło się poczucie nierealności otoczenia, a Magdalena wiedziała, że stąd już bardzo blisko do wystąpienia kolejnych objawów. Przetarła spoconą twarz i jęknęła w duchu: Błagam, nie. Wiedziała, że nie ma dużo czasu. Nic, co działo się wokół niej, nie nosiło choćby śladu realności. Skupiła się na oddychaniu. Tylko tak mogła zapobiec uczuciu umierania, jak na własne potrzeby nazywała swoje ataki. To nie zawsze było skuteczne, ale mogła chociaż spróbować.

      Nie dostrzegała zaciekawionych spojrzeń, nie słyszała pytań pracownicy sklepu, która dociekała, czy wszystko w porządku. Zamknęła oczy i wsłuchiwała się w swój oddech. Początkowo trudno jej było się na tym skupić, bo szum w uszach był nie do zniesienia, ale w końcu poczuła, że z trudem zaczyna nabierać powietrza. Powoli je wypuściła. Napotkała na blokadę w gardle, ale naparła mocniej. Udało się. Znów zaczerpnęła oddech i przytrzymała powietrze w płucach. Była uratowana, ale o żadnych zakupach nie mogło być mowy. Mocniej ścisnęła torebkę i wybiegła ze sklepu. Ktoś za nią wołał, ale nie mogła się teraz zatrzymać, bo ryzyko nadal było zbyt duże. Dopadła ławki przed marketem i osunęła się na nią z jękiem. Wspomnienie paniki, która znów niemal odebrała jej władzę nad własnym ciałem, było nazbyt żywe. Nie wiedziała już, które z tych uczuć jest silniejsze – sam strach czy też lęk przed tym strachem.

      Koszmar trwał od kilkunastu lat. Zaczął się w szkole średniej. Już wcześniej zauważyła, że denerwuje się zwykłymi sprawami bardziej niż inne dzieci z klasy. Babcia uspokajała ją jednak, twierdząc, iż w ich rodzinie dziewczynki zawsze były bardzo uczuciowe.

      – Twoja mama też taka była. Moja piękna i mądra księżniczka. – Otarła łzę z oka. – A ty jesteś identyczna!

      W liceum zorientowała się jednak, że to, co babcia tak ładnie nazwała uczuciowością, utrudnia jej normalne funkcjonowanie. Aż w końcu przyszedł pierwszy atak, tuż przed testem z całego semestru z fizyki. Krzyczała, że umiera, błagała dziadków o ratunek. Patrzyli na nią z przerażeniem, nie wiedząc, co się dzieje, aż w końcu dziadek złapał za telefon i zadzwonił na pogotowie. Zanim erka przyjechała, objawy ustąpiły, ale dla świętego spokoju zabrano młodą pacjentkę do szpitala. Lekarze wzruszali ramionami. Nic jej nie dolegało. Mogła wrócić do domu. I rzeczywiście, przez kilka miesięcy nic się nie działo, a Magdalena uwierzyła, że faktycznie jest zdrowa. Potem pojawił się kolejny atak i znów była pewna, że umiera.

      Tęskniła za czasami, kiedy objawy pojawiały się z jedynie co kilka miesięcy. Od tamtej pory bardzo się nasiliły. Najgorsze jednak było to, że nigdy nie można było przewidzieć, kiedy i gdzie się powtórzą. W pracy, w domu, w samochodzie, na spotkaniu, w sklepie – Magdalena już nigdzie nie była bezpieczna. Czasem zdarzało się kilka ataków w tygodniu, bywało też tak, że pozorny spokój trwał przez dwa, trzy miesiące.

      Wyjęła telefon z torebki i drżącymi palcami wybrała numer męża.

      – Halo, Michał… – wychrypiała. – Możesz po mnie przyjechać? Chciałam zrobić zakupy, ale…

      – Jestem w pracy – odparł ze zniecierpliwieniem. – Co się dzieje?

      – Przyjedź, proszę. Potrzebuję cię.

      W słuchawce rozległo się westchnienie. Już wiedział, co się stało. I był zmęczony. Nie tym, co się działo z jego żoną, a tym, że nie pozwalała sobie pomóc.

      – Dobrze, już wychodzę. Gdzie jesteś?

***

      Magdalena udawała, że nie dostrzega rzucanych co chwilę w jej stronę spojrzeń męża. W żaden sposób nie skomentował tego, co się stało. O nic nie pytał. Po co? Wszystko rozumiał. Coraz częściej łapała się na myśli, że pokłady cierpliwości Michała mogą się kiedyś wyczerpać. I co wtedy? Zostawi ją? Pójdzie szukać szczęścia gdzie indziej? Zamknie ją na resztę życia w wariatkowie? Zasługiwał na wiele więcej, niż była mu w stanie dać. Teraz już wiedziała, że w ogóle nie powinna była się z nim wiązać. Tacy ludzie jak ona powinni być sami, nie zatruwać życia innym. Skoro sama to dostrzegała, pozostało kwestią czasu, kiedy Michał do tego dojdzie. Coraz częściej się buntował. Wspierał ją, ale zaczął też wyrażać swoje niezadowolenie. Przestał ślepo godzić się na wszystko, zgadzać z nią w każdej sprawie, jak na początku związku. Zaczął mówić o zmianach, o szukaniu pomocy, w końcu o tym dziecku. Magdalena czuła się zaszczuta.

      Kiedy zadzwonił telefon, odetchnęła z ulgą. Ucieszyła się, że będzie mogła choć przez chwilę skoncentrować myśli na czymś innym. Gdy jednak zorientowała się, kto próbuje się z nią skontaktować, uleciał z niej cały optymizm.

      Czasem miała wyrzuty sumienia, że praktycznie pozbyła się dziadków ze swojego życia. Oni ją wychowali, zapewnili jej dom, opiekę i wsparcie, kiedy została na tym świecie całkiem sama jako kilkuletnia dziewczynka. Gdyby nie oni, trafiłaby do bidula i mogła się tylko domyślać, jak źle by skończyła. Ale dziadkowie byli częścią poprzedniego życia, o którym bardzo chciała zapomnieć. Tymczasem babcia usilnie starała się przypominać jej o wszystkim tym, co zostawiła za sobą. Wciąż mówiła o przeszłości, wspominała, co Magdalena rozumiała, ale nie podzielała tej potrzeby. Zofia była męcząca z tą swoją wieczną żałobą, ale Magdalena nigdy nie odważyłaby się powiedzieć tego na głos. Bo przecież babcia straciła córkę. A co może być gorsze dla matki niż bierne obserwowanie, jak jej jedyne dziecko idzie do piachu? Magdalena każdego dnia dźwigała na swoich barkach ogromny ból. Nie potrzebowała dodatkowo cierpienia Zofii, która koncentrowała się wyłącznie na swoich przeżyciach. Dziadek był inny, ale on pozostawał w cieniu swojej żony. Gdyby ktoś zechciał zapytać Magdalenę o zdanie, powiedziałaby, że rozumie, dlaczego dziadek zaczął pić – życie z kobietą taką jak Zofia z pewnością nie należy do łatwych – ale nigdy nie zwerbalizowała swoich myśli. Nie śmiałaby.

      – Cześć, kochanie – usłyszała w słuchawce wysoki głos babci. – Czekałam dzisiaj na twój telefon. Miałam nadzieję, że zadzwonisz!

      Źrenice Magdaleny rozszerzyły się. Posłała spanikowane spojrzenie w stronę wiszącego na lodówce kalendarza. Zapomniała o jakiejś rocznicy,