Przemysław Piotrowski

Sfora


Скачать книгу

do osiedla Słowackiego, nad którym górował cel jej podróży – kościół Parafii Podwyższenia Krzyża Świętego.

      Opanował ją mrok. Ze zdziwieniem przyjęła ten fakt, gdyż zwykle ta trasa była dobrze oświetlona, ale jak na złość dzisiejszego wieczoru żadna z latarni nie działała. Czyżby awaria? Jak pech to pech. Nieszczęścia chodzą parami, pomyślała.

      Siostra Teresa kontynuowała podróż, choć postanowiła jechać ostrożnie i zbytnio się nie rozpędzała. Ulica Pileckiego wbijała się klinem w zalesioną część południowo-zachodnich obrzeży miasta. Stosunkowo nowa trasa przebiegała pośrodku starego sosnowego lasu, w związku z czym wobec awarii latarni i schowanego za chmurami księżyca zrobiło się wyjątkowo ciemno. Sytuację ratowały reflektory sporadycznie przejeżdżających samochodów i słabej jakości przednia lampka, której wymianę siostra Teresa wiecznie odkładała. Teraz tego żałowała, zwłaszcza że zadymka nie odpuszczała i widoczność jeszcze spadła.

      Pomyślała, że miło byłoby zrobić sobie teraz gorącej herbaty z miodem i wskoczyć pod ciepły koc. Nieświadomie nieco przyspieszyła, choć wciąż asekuracyjnie trzymała prawą dłoń zaciśniętą na hamulcu ręcznym. Wiedziała, że jest ślisko i niebezpiecznie, a w jej wieku o połamanie kości nietrudno.

      Gdy tylko o tym pomyślała, z mroku wyłoniła się postać. Siostra Teresa gwałtownie zahamowała, próbując ją ominąć, straciła panowanie nad kierownicą i wjechała wprost w przeszkodę.

      – Auuuu! – wrzasnął młody mężczyzna, który wyciągnąwszy dłonie przed siebie, w ostatniej chwili zdołał zredukować impet uderzenia. Przednie koło zahaczyło o jego lewe kolano, a kierownica wbiła się pod żebro. Mimo to utrzymał się na nogach, w przeciwieństwie do siostry Teresy, która straciła równowagę i padła na ziemię. – Czy pani jest normalna? Kto uczył panią jeździć, do jasnej cholery? – ryknął zdenerwowany nieznajomy.

      – O Jezu, Jezu, Jezusieńku – jęczała siostra Teresa, próbując wydostać się spod roweru.

      Mężczyzna dostrzegł, że kobieta nosi habit. Pomógł jej wstać. Zrobił to z niebywałą łatwością. Było mu wstyd, że zachował się wobec zakonnicy tak ordynarnie.

      – Ja przepraszam siostrę. Nie wiedziałem, że… – Mężczyzna zmienił ton.

      – To ja bardzo pana przepraszam. Och… – jęknęła siostra Teresa, chwytając się za łokieć.

      – Pomogę siostrze – rzekł mężczyzna i chwycił zakonnicę pod ręce. – Czy jest siostra cała?

      – Chyba tak. Trochę boli, ale chyba nic nie złamałam…

      – Pomóc siostrze? Zadzwonić po karetkę?

      – Nie, nie. Dzięki Bogu, chyba nic mi nie jest. Zresztą nie śmiałabym pana prosić. Przecież to ja spowodowałam ten wypadek. – Siostra Teresa otrzepała rękaw ze zmrożonych płatków śniegu.

      – Małą stłuczkę, powiedzmy… – Mężczyzna próbował nieco rozluźnić atmosferę.

      – A panu nic się nie stało?

      – O mnie proszę się nie martwić. Kilka siniaków jeszcze nikogo nie zabiło.

      – To dobrze. To dobrze… – Siostra Teresa ponownie otrzepała kurtkę i poprawiła nieco przekrzywiony kornet. – Raz jeszcze bardzo pana przepraszam.

      – Naprawdę nie trzeba. Jest siostra pewna, że nie potrzebuje pomocy?

      – Dziękuję. Jestem cała. Jak już Pan Bóg wystawia mnie na próbę, to chyba muszę sama podjąć to wyzwanie. A swoją lekkomyślność pewnie odchoruję w następnych dniach.

      Mężczyzna podniósł jednoślad i poświeciwszy latarką z telefonu, sprawdził, czy nie doszło do poważniejszych uszkodzeń.

      – Rower też wygląda na cały – ocenił.

      – Dziękuję i jeszcze raz bardzo pana przepraszam. Wstyd mi, że taka ze mnie fajtłapa – odparła siostra Teresa.

      – Nic się nie stało. Ale że siostra wybrała się na rower w taką pogodę…?

      – Ech… stara a głupia. Szkoda gadać.

      – Jeśli siostra pozwoli…

      – Oczywiście, nie zatrzymuję pana. Jest pan młody, ma swoje sprawy. A ja wystarczająco już nabroiłam.

      – Proszę na siebie uważać, siostro.

      – Pan również. Z Bogiem.

      – Z Bogiem.

      Siostra Teresa uśmiechnęła się i kurczowo trzymając kierownicę roweru, odprowadziła wzrokiem mężczyznę, który potruchtał w mrok. Postanowiła, że pomodli się dziś przed snem za tego młodego człowieka, aby Bóg mu wynagrodził. Gdy tylko o tym pomyślała, usłyszała coś, co zmroziło ją do szpiku kości.

      Świst wirującego wiatru? Zniekształcony dźwięk odległego klaksonu? A może zmęczony umysł zaczynał płatać jej figle?

      – Siostro! – usłyszała za plecami.

      Odwróciła się. Mężczyzna był już kilkanaście metrów dalej.

      – Niech siostra nie błąka się po lasach, bo podobno w okolicy grasują wilki. Z Bogiem.

      Nieznajomy uniósł rękę na znak pożegnania i rozpłynął się w mroku. Wtedy siostra Teresa zrozumiała, że to wcale nie był ani świst wiatru, ani klakson. Gdzieś, i to całkiem niedaleko, krążyła sfora. Przeciągły skowyt poniósł się echem, sprawiając, że lodowaty dreszcz spłynął jej po kręgosłupie.

      Siostra Teresa wsiadła z powrotem na rower i zaczęła pedałować. Po kilku minutach dotarła do miejsca, z którego na osiedle Słowackiego odbijała wydeptana ścieżka. To właśnie tędy zawsze skracała sobie drogę, która normalnie byłaby dobre dwa kilometry dłuższa. Przez moment zastanawiała się, czy aby na pewno powinna opuścić szlak rowerowy. Chciała jak najszybciej znaleźć się w ciepłym pokoju, a skrót przez zalesiony odcinek nie był dłuższy niż dwieście metrów. Zresztą nawet stąd, pomiędzy drzewami, z łatwością można było dostrzec światła domostw.

      Uznała, że tylko traci czas i wyraźnie przesadza. Przecież wilki nie zapuszczają się tak blisko ludzkich osiedli, zwłaszcza w mieście. I nawet jeśli w gazetach pisali, że kilkanaście sztuk dobrało się do zwierzęcego inwentarza w okolicznych wioskach, to człowieka podobno unikają jak ognia.

      Siostra Teresa zsiadła z roweru i weszła do lasu. Ogarnął ją jeszcze gęstszy mrok. Wiatr się uspokoił. Płatki śniegu przestały szaleńczo wirować przed oczami, tylko wolno opadały na zmrożone runo i bezlistne gałęzie. Zniknęły odgłosy ulicznego zgiełku. Nastała niemal głucha cisza.

      Wtedy przeszła jej przez głowę niechciana myśl. Że ta cisza ma w sobie coś złowieszczego. Jakby właśnie wkroczyła do innego, pełnego cieni świata. Nieprawego i plugawego. Świata, w którym osoby zajmujące się jej profesją nie są mile widziane.

      – Głupia jesteś – mruknęła pod nosem. – Stara a głupia – powtórzyła i mocniej chwyciwszy kierownicę, przyspieszyła kroku.

      Trzask gałązki sprawił, że gwałtownie się odwróciła. Serce zaczęło bić mocniej, oddech stał się szybki i płytki. Gdy przywódca stada znów zawył gdzieś w oddali, poczuła, że zaczyna ogarniać ją realny strach. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa chwilę później, gdy za plecami usłyszała kolejny odgłos.

      Jakby warczenie. Nienaturalnie złe. Prymitywne, wściekłe. Instynktownie wykonała znak krzyża. Kolejny trzask gałązki. Tym razem jeszcze bliżej.

      Siostra