Przemysław Piotrowski

Sfora


Скачать книгу

odłożył smartfon na brzeg umywalki i sięgnął po szczoteczkę do zębów. Umył je, a następnie kilkakrotnie oblał twarz zimną wodą. Chwilę później zarzucił na siebie marynarkę i puchową kurtkę, na głowę nałożył czapkę i wyszedł z mieszkania. W drodze do samochodu miał złe przeczucie. Martwa zakonnica tuż przed świętami? Brzmiało fatalnie, z pewnością wyglądało jeszcze gorzej.

      Gdy uruchamiał silnik, pomyślał o kimś jeszcze. Komisarz Igor Brudny właśnie stał w korku na Saskiej Kępie i myślał zupełnie o czym innym.

* * *

      Słońce leniwie wdrapywało się ponad korony ośnieżonych drzew. Jego ciepłe promienie ogrzewały zmarznięte twarze policjantów krążących wokół zamkniętej strefy przy hałdzie odpadów Zakładu Gospodarki Komunalnej w Zielonej Górze. Technicy kryminalistyczni w maskach i rękawiczkach pracowali pomiędzy drzewami nad zabezpieczeniem próbek wokół zwłok siostry Teresy.

      Kierująca zespołem ekspert kryminalistyki Anna Borucka stała na niewielkim wzniesieniu i wydawała kolejne polecenia podwładnym. Dostrzegłszy kątem oka nadjeżdżającego passata, zsunęła z twarzy osłonę i przeszła pod taśmą zabezpieczającą teren działań. W oczekiwaniu na podinspektora Zimnego, który przejął sprawę, włączyła przewieszoną na szyi lustrzankę i zaczęła przeglądać efekty swojej pracy. Gdy pojazd się zatrzymał, pomachała do kierowcy i wróciła do oglądania fotografii. Zanim się obejrzała, Zimny z Czarneckim byli już na wyciągnięcie ręki.

      – Cześć, Anka – rzucił ten pierwszy.

      – Czeeeść… – Anna Borucka akurat trafiła na jedno z lepszych zdjęć i dopiero po chwili podniosła wzrok. Nie chciała go lekceważyć i nie zrobiła tego specjalnie, choć nie przepadała za Zimnym. Podinspektor był dla niej facetem, który już w szkole policyjnej gdzieś zgubił jaja. Nie mogła mu nic zarzucić, jeśli chodzi o sprawy zawodowe, ale po prostu nie było między nimi chemii i nigdy nie umówiłaby się z tym człowiekiem choćby na kawę. Tym bardziej z niemałym zaskoczeniem odebrała z jego rąk prezent w postaci dużej latte. Jeszcze większą niespodzianką był dla niej fakt, że podinspektor nie przybył sam.

      – Romek? – Uśmiechnęła się na powitanie. – A nie miałeś wygrzewać się na Zanzibarze?

      – Dzień dobry – przywitał się inspektor. – Dajcie spokój z tym Zanzibarem. Jak widzisz, jestem, choć niechętnie.

      – Domyślam się.

      Borucka ściągnęła kaptur i poprawiła włosy. Była filigranową szatynką o dużych ciemnych oczach i przepięknym uśmiechu. Choć już dobrych kilka lat temu przekroczyła czterdziestkę, to wyglądała na dziesięć lat mniej, a wysportowaną figurą – w chwili obecnej ukrytą pod białym bezkształtnym kombinezonem – mogłaby zawstydzić niejedną dwudziestolatkę. Była profesjonalistką w każdym calu, tak w pracy, jak i w życiu prywatnym, choć podobno – bo ona wcale tak nie uważała – poza robotą trudno było z nią wytrzymać. Tak twierdził jej pierwszy, a potem drugi eksmąż, a także szesnastoletnia, wyjątkowo pyskata córka o imieniu Jagoda.

      – Ofiara została już zidentyfikowana? – Czarnecki przeszedł do konkretów.

      – Jeszcze nie, ale to z pewnością ta zaginiona zakonnica. Ciało jest dość mocno pokiereszowane i częściowo zdefragmentowane, ale habit nie kłamie.

      – Uważasz, że to rzeczywiście sprawka tych wilków?

      – Na to wygląda. Pełno tu śladów ich łap, choć większość kryje się pod świeżo nawianym śniegiem. Sierści też nie brakuje. I to zaraz za granicami stuczterdziestotysięcznego miasta. Aż trudno uwierzyć, co nie?

      – Szczerze mówiąc, wolałbym, aby to była ich sprawka. Może nawet mógłbym wrócić na ten swój „Zanzibar”… – Czarnecki wysilił się na uśmiech.

      Zapaliła się czerwona lampka i Borucka rzuciła pytające spojrzenie, ale uznała, że za wcześnie na poruszanie takich kwestii. Z powrotem nałożyła kaptur i uniosła taśmę policyjną. Akurat w tym momencie po wzgórzu zaczął się wspinać starszy sierżant Łukasz Warszawski. Robił duże, pospieszne kroki, przez co w pewnym momencie o mało się nie poślizgnął i nie stracił równowagi.

      – Dzień dobry – przywitał się nieco zdyszany. – Pan inspektor nie na urlopie?

      – Cześć, Łukasz. Nie, nie na urlopie i jeśli jeszcze raz ktoś mnie o to zapyta, to chyba dostanę białej gorączki.

      – To przepraszam, szefie. Nie wiedziałem… – odparł skruszony.

      Czarnecki lubił Warszawskiego, bo był pracowity i nigdy nie narzekał na swoje obowiązki. Gdy zbierał grupę dochodzeniowo-śledczą, sierżant zawsze był jego pierwszym wyborem do pracy w terenie, czyli de facto człowiekiem od czarnej roboty.

      – To Łukasz odebrał zgłoszenie – wyjaśnił Zimny, przerywając niezręczną ciszę. – Był pierwszym z naszych przy zwłokach.

      Inspektor pokiwał głową na znak, że przyjął informację do wiadomości.

      – Jeśli szef pozwoli… – zaczął ponownie.

      – Na razie rządzi tu Grzegorz. Dla jasności, oficjalnie wciąż jestem na urlopie. Ale przepraszam, mów, proszę…

      – Jakieś pięćset metrów stąd znajduje się obozowisko bezdomnych. – Warszawski skinął głową na północ. – Pomyślałem, żeby zabrać ich na komendę, ale tam koczuje ze czterdzieści osób. Do tego wśród nich są chyba jacyś ciapaci albo Cyganie.

      Czarnecki obrzucił swojego człowieka piorunującym spojrzeniem. Wszyscy na komendzie wiedzieli, że inspektor nie toleruje chamstwa i arogancji, zwłaszcza wyniosłego i niekulturalnego traktowania bliźnich.

      – A skoro głównymi podejrzanymi są wilki, to… – Sierżant nieudolnie próbował wybrnąć z sytuacji.

      – Przyślij kilka furgonetek i zabierz wszystkich na komendę – polecił Czarnecki. – Niech ktoś załatwi tłumacza, jeśli zajdzie potrzeba.

      – Tak jest, szefie.

      – Potraktujcie sprawę priorytetowo. Jeszcze dziś chciałbym mieć na stole zeznania każdego z osobna.

      – Załatwione, szefie.

      Warszawski skinął na znak, że zrozumiał, i wyciągnąwszy krótkofalówkę, zaczął ostrożnie schodzić ze wzniesienia.

      – Łukasz… – zawołał za nim Czarnecki, a policjant o mało się nie poślizgnął, w ostatniej chwili chwycił się pnia wiekowej sosny. – Podejrzanymi nie są wilki…

      Warszawski poczuł się jak kretyn. Po „ciapatych” próbował ratować skórę, a tylko pogorszył sytuację.

      – Ja… – zaczął.

      – W związku z czym prawdopodobnie jeszcze dziś będę chciał zebrać nową ekipę. Widzę cię w niej, dlatego zapraszam do mojego biura na piętnastą.

      – Oczywiście, szefie.

      Zimny i Czarnecki odprowadzili sierżanta wzrokiem.

      – Toś mu dogadał. Chłop ze wstydu prawie zapadł się pod ziemię – skomentował Zimny.

      – Nie przesadzaj, Grzegorz. Ale nauczka czasem się należy…

      – Ci bezdomni… Myślisz, że mogą mieć z tym wszystkim coś wspólnego?

      – Niczego nie wykluczam. Zobaczymy, co powiedzą, wtedy podejmiemy decyzję i ewentualnie wezwiemy specjalistę stomatologa.

      – To nawet mogłoby