w Londynie, moja droga. – Delikatnie poklepuje moją dłoń, po czym znowu bierze widelec.
2
Eileen
Mijają właśnie cztery długie urocze miesiące, odkąd mój mąż uciekł z naszą instruktorką tańca, i do tej chwili ani razu za nim nie zatęskniłam.
Spod przymrużonych powiek patrzę na stojący na kredensie słoik. Chociaż mój nadgarstek wciąż pulsuje przeszywającym bólem po kwadransie mocowania się z zakrętką, nie zamierzam się poddawać. Niektóre kobiety są same przez całe życie, a mimo to jedzą rzeczy ze słoików.
Piorunuję słoik wzrokiem, a siebie besztam w myślach. Mam siedemdziesiąt dziewięć lat. Urodziłam dziecko. Przykuwałam się łańcuchem do buldożera, żeby ratować las. Postawiłam się Betsy w sprawie nowych zasad parkowania na Lower Lane.
Przecież potrafię otworzyć ten przeklęty słoik z sosem do makaronu.
Dec przygląda mi się z parapetu, gdy przetrząsam szufladę z przyborami kuchennymi w poszukiwaniu narzędzia, które zastąpi moje coraz mniej użyteczne palce.
– Uważasz mnie za stukniętą staruszkę, prawda? – zwracam się do kota.
Dec macha ogonem. To sardoniczne machnięcie. Wszyscy ludzie są stuknięci, mówi ruch jego ogona. Powinnaś brać przykład ze mnie. Mnie otwierają wszystkie słoiki.
– Ciesz się, że swoją dzisiejszą kolację masz w torebce – odpowiadam, grożąc mu łyżką do spaghetti. Właściwie nie przepadam za kotami. To był pomysł Wade’a, żeby w zeszłym roku wziąć dwa kocięta, ale stracił zainteresowanie Dekiem i Antem, kiedy na horyzoncie pojawiła się panna Cza-cza-cza. Doszedł do wniosku, że Hamleigh jest dla niego za małe, a koty trzymają w domu tylko starsi ludzie. „Możesz je zatrzymać – oznajmił mi wielkodusznie. – Bardziej pasują do twojego stylu życia”.
Nadęty dureń. Zresztą i tak jest starszy ode mnie – we wrześniu skończy osiemdziesiąt jeden lat. A jeśli chodzi o mój styl życia… Pożyjemy, zobaczymy, Wadzie Cotton. Pożyjemy, zobaczymy, do cholery.
– Wiele rzeczy się zmieni, Declan – mówię do kota, zaciskając palce na rękojeści noża do chleba, leżącego w głębi szuflady. Niewzruszony Dec wolno mruży oczy i nagle otwiera je szeroko i śmiga z parapetu, kiedy unoszę oburącz nóż, żeby go wbić w pokrywkę słoika. Dziurawię ją z cichym „ha!”; udaje mi się dopiero po kilku próbach, jak gdybym była początkującą morderczynią z Agathy Christie, ale gdy łapię zakrętkę, tym razem puszcza bez trudu. Nucąc pod nosem, triumfalnie wrzucam zawartość do rondelka.
Proszę bardzo. Gdy sos się podgrzał, a makaron ugotował, sadowię się w jadalni z herbatą i studiuję swoją listę.
Basil Wallingham
Plusy:
– Mieszka na mojej ulicy, tylko parę kroków ode mnie
– Ma własne zęby
– I wciąż na tyle ikry, żeby przeganiać wiewiórki z karmników
Minusy:
– Potworny nudziarz
– Zawsze chodzi w tweedowych marynarkach
– Niewykluczone, że faszysta
Pan Rogers
Plusy:
– Tylko 67 lat
– Gęsta czupryna (godna podziwu)
– Tańczy jak Pasza z Tańca z gwiazdami (godne jeszcze większego podziwu)
– Uprzejmy dla wszystkich, nawet dla Basila (godne największego podziwu)
Minusy:
– Niezwykle religijny, bardzo pobożny. Pewnie nudny w łóżku (?)
– Odwiedza Hamleigh tylko raz w miesiącu
– Nie wykazuje zainteresowania nikim oprócz Jezusa
Dr Piotr Nowak
Plusy:
– Polak. Fascynujące!
– Lekarz. Przydatna sprawa przy dolegliwościach
– Ciekawy rozmówca, znakomity gracz w scrabble
Minusy:
– Dla mnie trochę za młody (59 lat)
– Prawie na pewno wciąż kocha byłą żonę
– Wyglądem trochę przypomina Wade’a (nie ze swojej winy, ale to odpychające)
Nie przerywając jedzenia, sięgam po długopis. Przez cały dzień ignorowałam tę myśl, ale… powinnam umieścić na liście wszystkich samotnych dżentelmenów w odpowiednim wieku. W końcu wstawiłam tu Basila, prawda?
Arnold Macintyre
Plusy:
– Mieszka po sąsiedzku
– Odpowiedni wiek (72)
Minusy:
– Obmierzła postać
– Otruł mojego królika (zgoda, na razie brak dowodów, ale wiem, że to on)
– Przyciął gałęzie mojego drzewa, na którym było mnóstwo ptasich gniazd
– Wysysa ze świata całą radość
– Niewykluczone, że na śniadanie pożera kocięta
– Prawdopodobnie wywodzi się od ogrów
– Nie cierpi mnie prawie tak jak ja jego
Po chwili wykreślam „Prawdopodobnie wywodzi się od ogrów”, ponieważ nie powinnam mieszać do tego jego rodziców – mogli być przecież całkiem miłymi ludźmi. Zostawiam jednak punkt o kociętach na śniadanie.
Proszę bardzo. Pełna lista. Przechylam głowę, ale oglądana z ukosa, jest tak samo przygnębiająca jak wtedy, gdy patrzę na nią wprost. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: w Hamleigh-in-Harksdale, liczącym stu sześćdziesięciu ośmiu mieszkańców, nie ma w czym wybierać. Jeśli w tym stadium życia chcę znaleźć miłość, muszę szukać dalej od domu. Na przykład w Tauntingham. W Tauntingham mieszka co najmniej dwieście osób i autobusem jedzie się tam zaledwie pół godziny.
Dzwoni telefon; odbieram w salonie w ostatniej chwili.
– Halo?
– Babcia? Tu Leena.
Rozpromieniam się w uśmiechu.
– Zaczekaj, tylko siądę.
Sadowię się w swoim ulubionym zielonym fotelu w róże. Telefony wnuczki zawsze są dla mnie najmilszą chwilą dnia. Nawet gdy były przejmująco smutne, kiedy rozmawiałyśmy tylko o śmierci Carli – albo o wszystkim innym oprócz niej, bo ten temat sprawiał za dużo bólu – nawet wtedy telefony od Leeny dodawały mi sił.
– Co u ciebie, skarbie? – pytam ją.
– Wszystko w porządku. A u ciebie?
Mrużę oczy.
– U ciebie wcale nie jest w porządku – mówię.
– Wiem, wyrwało mi się, przepraszam. Ktoś kicha i odruchowo mówi się „Na zdrowie”. – Słyszę, jak przełyka ślinę. – Babciu, miałam… miałam w pracy atak paniki. Wysłali mnie na dwumiesięczny urlop wypoczynkowy.
– Och, Leena! – Przyciskam dłoń do serca. – Ależ to nic złego, że dają ci wolne. Mała przerwa od tego wszystkiego dobrze ci zrobi.
– Odstawiają mnie