Przemysław Piotrowski

Cherub


Скачать книгу

do łazienki. Podmyła się jeszcze raz, a następnie włożyła bieliznę. Spojrzała na zegarek. Przez nieplanowane przyjemności czas do wyjścia nieco się skrócił, więc zabrała się do nakładania makijażu. Wsmarowała w twarz krem, użyła podkładu i pudru, następnie zajęła się oczami. Umiejętnie zrobiona kreska i wytuszowane rzęsy zawsze zapewniały jej przenikliwe, a zarazem powłóczyste spojrzenie. Na koniec musnęła kości policzkowe różem i pomalowała usta. Kredki nie używała, bo natura obdarzyła ją piękną linią brwi. Przejrzała się w lustrze raz jeszcze. Jak zwykle wyglądała perfekcyjnie.

      Winnicka wyszła z łazienki i wybrała z szafy oliwkową garsonkę. Uczesała się i ponownie sprawdziła makijaż, po czym włożyła szpilki i przerzuciwszy przez ramię torebkę, opuściła apartament.

      Zamknęła drzwi i podeszła do windy. Wcisnęła guzik, poprawiając żakiet. Odczekała chwilę, w końcu usłyszała znajome „ping” i drzwi się rozsunęły.

      W środku stał młody chłopak. Miał może dwadzieścia kilka lat i był jednym z tych, na którego dziani rodzice chuchali i dmuchali, a on na sprezentowanym kwadracie dmuchał jedynie kolejne laski. Zmierzył ją od góry do dołu, jakby oceniał ją w kategoriach swojej nowej ofiary. Wkurwiał ją od jakiegoś czasu, bo czasem się mijali, a on zawsze zachowywał się tak samo. Raz, będąc wyraźnie podpity, nawet za nią gwizdnął. Naprawdę mało brakowało, żeby zdzieliła go w gębę, ale po pierwsze, jako prokurator nie mogła sobie na to pozwolić, a po drugie, mieszkali w jednym apartamentowcu i nie chciała srać we własne gniazdo.

      Stanęła obok i obróciła się plecami. Wiedziała, że jego wzrok od razu powędrował na jej krągłe pośladki. Pomyślała, że fajnie byłoby zobaczyć jego minę, gdyby trafił na dołek. Gdyby popełnił jakiś błąd. Nie znosiła tych milenijnych chłystków, którzy myśleli, że dzięki pieniądzom rodziców mogą wszystko. Gówno wiedzieli o życiu. Lubiła takich udupiać i nigdy się z nimi nie patyczkowała.

      Wyszła z windy i porzucając myśli o chłopaku, skierowała się do swojego czarnego grand cherokee. Uruchomiła silnik, ustawiła klimatyzację i wyjechała z podziemnego garażu, od razu kierując się do prokuratury. Nie przebyła stu metrów, gdy odezwał się jej smartfon. Zerknęła na wyświetlacz na zintegrowanym zestawie głośnomówiącym. Dzwonił Adam Woronowicz, oficer dyżurny z Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze. Fizycznie był jednym z najbardziej odrażających mężczyzn, jakich poznała w życiu, i zawsze ślinił się na jej widok jak pies do suki w rui, ale miała z nim dobry układ, bo zawsze sprzedawał jej najciekawsze sprawy. Jej pozostawało jedynie załatwienie tematu z prokuratorem, który akurat był na dyżurze.

      – Dzień dobry, pani prokurator.

      – Dzień dobry, Adam.

      – Jest już pani w biurze?

      – Jeszcze nie, co się stało?

      – Mamy morderstwo. Podobno bardzo… – Woronowicz zawiesił głos, jakby z pełną premedytacją chciał podkręcić napięcie – …ciekawe.

      – Ofiara? – Winnicka skręciła w ulicę Sienkiewicza.

      – No właśnie nie dała mi pani dokończyć…

      – No mów, Adam. Nie mam czasu na takie podchody.

      – Nieboszczyk to najprawdopodobniej Brunon Kotelski.

      – Kto?! – Woronowicz tego nie widział, ale oczy Winnickiej niemal wyszły z orbit.

      – Dobrze pani usłyszała. Ofiarą jest prokurator Brunon Kotelski. Podobno straszna jatka.

      – Jasne, że to biorę! – Winnicka niemal krzyknęła. – Jaki to adres?

      – Wiejska siedemdziesiąt osiem. To budynek szwalni należący do firmy „Szyk-Pol”.

      Winnicka natychmiast zmieniła pas jezdni.

      – Kto jest na miejscu zbrodni?

      – Sprawę zgłosił Łukasz.

      – Warszawski?

      – Tak.

      Ucieszyła się. Podwójnie. Lubiła z nim współpracować, bo był facetem z jajami, miał kontakty w półświatku, a do tego nigdy nie marudził. Nie mogła się zdradzić, ale ucieszyła się też z innego powodu.

      Chwilę później się pożegnała. Była tak podekscytowana, że przed światłami omal nie wjechała w tyłek jakiegoś lśniącego nowością audi. Stojąc na czerwonym, przez moment analizowała, co się właśnie wydarzyło. W końcu uśmiechnęła się i oblizała usta. Pomyślała, że Adam Woronowicz zrobił jej dzień.

      Słońce prażyło niemiłosiernie.

      Starszy aspirant Łukasz Warszawski włożył do ust gumę miętową i spojrzał w niebo, na którym nie było ani jednej chmurki. Przetarł spoconą głowę. Nie należał do wrażliwców, ale to, co ujrzał w tamtej piwnicy – i musiał to uczciwie przyznać – sponiewierało nawet jego.

      Spojrzał w okolice bramy wjazdowej na teren zakładu. Chrzęst żwiru i ćwierkający pasek rozrządu mogły świadczyć tylko o jednym. Na miejsce właśnie podjechał awansowany na inspektora Grzegorz Zimny. Podszedł bliżej i skinął rozciągającemu taśmę policyjną młodszemu koledze. Zimny jeszcze przez jakiś czas grzebał w schowku, po czym opuścił swojego starego opla vectrę. Miał na sobie niemodne dżinsy i koszulę z długim rękawem. Warszawski pomyślał, że to nie najlepszy wybór, bo w tej temperaturze, oscylującej w granicach trzydziestu pięciu stopni Celsjusza, zapewne spoci się szybciej niż nastolatek przesłuchiwany na dołku.

      Mężczyźni podali sobie ręce na przywitanie.

      – To naprawdę Kotelski? – zagadnął inspektor.

      – Doigrał się.

      Zimny posłał młodszemu koledze dwuznaczne spojrzenie. Lubił Warszawskiego jak większość funkcjonariuszy. Ten facet nie włożył munduru, bo chciał odbębnić piętnaście lat służby, wziąć emeryturę i założyć kolejny gówniany biznes. Łukasz Warszawski miał misję. Wszystko zaczęło się, gdy jako ważna figura grupy kiboli żużlowego Falubazu Zielona Góra pojechał na mecz piłkarski zaprzyjaźnionego Zagłębia Lubin. Zwykle takie wspólne spotkania grup pseudokibiców miały inny cel, ale tym razem wizyta miała być typowo kurtuazyjna. Żadnych ustawek ani bijatyk. Mecz, potem impreza. Trochę popić, przyćpać, poruchać i wrócić do siebie. Klasyka. Łukasz miał wtedy dwadzieścia sześć lat i z racji postury oraz faktu, że dzięki trenowanemu od lat ju-jitsu był jednym z tych, którzy najskuteczniej obijali mordy rywali, szybko osiągnął w środowisku status nietykalnego. To go zgubiło, a w zasadzie jego młodszą siostrę, którą w wieku lat piętnastu zabrał na wspomniane spotkanie Zagłębia Lubin z Wisłą Kraków. Obie grupy nie przepadały za sobą, ale tym razem nie planowano żadnej rozróby. Plany mają jednak to do siebie, że często się zmieniają. Najpierw jedna, a później druga skandaliczna decyzja sędziego, która pozbawiła gości szans na zwycięstwo, rozjuszyła ich sektor do tego stopnia, że kibolom Wisły odbiło. Obie grupy starły się, rozpętując piekło. Warszawski próbował ochraniać siostrę, ale nie mógł przewidzieć, że jedna z latających w powietrzu sztachet trafi Joasię w głowę tak niefortunnie, że wystające z niej zardzewiałe gwoździe przebiją jej płat czołowy. Do dziś leżała w śpiączce, a on – po przejściu wewnętrznej metamorfozy – od siedmiu lat łapał wszelkiej maści bandytów.

      – Czekamy na Ankę czy wchodzimy? – zapytał po dłuższej chwili Zimny.

      – Już powinna być, więc może poczekajmy. Wiesz, jaka jest. Zaraz się przypierdoli, że zadeptujemy ślady.

      – I pewnie miałaby rację. Naprawdę jest tak ostro?

      – Gorzej niż w