wyrwał go miarowo wyjący klakson. Obaj spojrzeli w stronę ulicy, gdzie pomiędzy przypadkowymi gapiami oraz pierwszymi przybyłymi i wymachującymi mikrofonami i kamerami dziennikarzami przebijał się lśniący czarny grand cherokee prokurator Arlety Winnickiej. Jej śladami w brudnym starym mercedesie podążał patomorfolog Robert Krzywicki.
– To wiadomość, Grzegorz. – Warszawski wrócił do dyskusji. Nagle stał się bardzo poważny. – Ktoś, kto chciałby odjebać Kotelskiego z zemsty, zrobiłby to po cichu. A ten gość wszystko sobie zaplanował. I jeszcze zostawił nam prezent. To…
– Pokaż mi jeszcze raz.
– Masz.
Warszawski wręczył inspektorowi woreczek z dowodem. Zimny kilkakrotnie przesunął go w palcach i obejrzał bardzo dokładnie z każdej strony. Robił to niemal z namaszczeniem. Aspirant podrapał się za uchem i zmarszczył brwi.
– Mam wrażenie, że już gdzieś go widziałem – mruknął Zimny. – Nie wiem gdzie, ale… Przypomnę sobie.
Oddał woreczek Warszawskiemu i skierował wzrok na prokurator Winnicką. Właśnie wysiadła z samochodu i przywitała się z doktorem Krzywickim. Włosy spięła w elegancki kok, a na nosie miała duże okulary przeciwsłoneczne. W wysokich szpilkach, idealnie skrojonym żakiecie i ołówkowej spódnicy wyglądała perfekcyjnie.
– Ma nogi, co? – zagadnął Warszawski.
– No ma…
Obaj obserwowali, jak zmierza w ich kierunku, kręcąc szerokimi biodrami. Obok, nieco niezdarnie, z grubą walizką w ręku dreptał doktor Krzywicki.
– Łukasz…
– No…
– Na razie nie wspominaj jej o naszym odkryciu. Najpierw chcę się upewnić.
– Okej. A powiesz mi, co ci chodzi po głowie?
– Jak ogarniemy ten syf, to możesz pojechać ze mną.
– Gdzie?
– Do archiwum.
Igor Brudny siedział przy biurku i z kwaśną miną przyglądał się raportom z prowadzonej sprawy. Nie lubił papierkowej roboty jak większość policjantów, ale to śledztwo było pod tym względem wyjątkowo upierdliwe. Gwałt zakończony uduszeniem młodej dziewczyny w damskiej toalecie jednego z popularnych nocnych klubów jawił się jako zmora dla każdego śledczego. Konieczność przesłuchania wszystkich pracowników lokalu, znajomych ofiary, z których większość tej nocy była pod wpływem alkoholu lub innych środków odurzających, prześledzenie nagrań z kilkunastu kamer w dyskotece i kolejnych z miejskiego monitoringu, a następnie wyłuskanie potencjalnych podejrzanych, sprawiały, że kolejne grube pliki dokumentów wyrastały na jego biurku jak grzyby po deszczu. A to i tak był tylko czubek góry lodowej. Mógłby wspomnieć chociażby o obowiązku złożenia wizyty siedmiu lokalnym gangsterom, którzy upodobali sobie tenże lokal do załatwiania brudnych interesów, oraz o problemach z ojcem dziewczyny, szanowanym biznesmenem z branży medialnej, który nie potrafił uwierzyć, że jego córka nie była taka święta, jak do tej pory sądził. Podobnych „kwiatków” było mnóstwo, ale Brudny nie należał do ludzi, którzy narzekają, gdy jest dużo pracy. Robił swoje, a ponieważ z racji ostatnich spektakularnych sukcesów i paskudnej kontuzji, której przy okazji wykonywania obowiązków się nabawił, awansował w hierarchii, miał do dyspozycji czterech ludzi, w tym byłą partnerkę i najlepszą przyjaciółkę Julię Zawadzką.
Odchylił się na obrotowym krześle i zaczął rozmasowywać łydkę. Mimo że od akcji w Drzonkowie minęło już pół roku, wciąż kilka razy dziennie czuł w niej silne mrowienie. Lekarz twierdził, że doskwierająca dolegliwość wkrótce przejdzie, ale Brudny zaczynał w to powątpiewać, bo od jakiegoś czasu nie widział poprawy. Podciągnął nogawkę i przyjrzał się szerokiej, szarpanej bliźnie. Wciąż wyglądała na świeżą, a znaczny ubytek tkanki mięśniowej trudno było odbudować. I choć noga była już w miarę sprawna, to przy zmianie pogody rwała go niemiłosiernie.
Wstał, aby ją trochę rozchodzić i pobudzić krążenie. Nastawił wodę na kawę i zrobił kilka rund od ściany do ściany. W końcu zatrzymał się przy oknie i spojrzał na majaczące w oddali wieżowce. Wpatrywał się bezmyślnie w błyszczące w świetle słonecznym szklane elewacje i ocknął się dopiero, gdy usłyszał kliknięcie elektrycznego czajnika.
Nasypał do kubka kawy i zalał ją wrzątkiem. Spojrzał na stos dokumentów. Pomyślał, że to miasto zaczyna go przytłaczać. Kiedyś marzył o Warszawie, dziś wydawała mu się brudna, plugawa i zła do szpiku kości. Za dużo pieniędzy, kłamstw, polityki i powiązań wszystkich ze wszystkimi. Stolica zamieniła się w bagno i tonęli w nim wszyscy, którzy mieli w sobie choć odrobinę przyzwoitości i nie bali się jej pokazać światu. Najgorsze było to, że wszyscy wokół, poczynając od mieszkańców, a na sędziach kończąc, wiedzieli, kto powinien siedzieć, ale jeśli ktoś miał pieniądze albo kontakty z władzą, mógł spać spokojnie. Okropnie go to irytowało i myśl, że głównym podejrzanym w sprawie jest syn wiceministra spraw wewnętrznych Bożydara Czabańskiego, sprawiała, że coraz częściej chciał to wszystko rzucić w diabły i zniknąć z miasta. Raz jeszcze spojrzał na lśniące w oddali wieżowce. Wolał nie myśleć, jaki będzie finał tej sprawy. Sama niepewność wkurwiała go nie mniej niż przekonanie, że prędzej czy później ktoś ukręci sprawie łeb, a za kratki trafi niewinny człowiek.
Postawił kubek z kawą przy laptopie i usiadł. Zajrzał do skrzynki. Jak zwykle zalewała ją fala spamu. Julka zawsze się z niego naśmiewała, że skoro przeważają oferty zachwalające suplementy na powiększenie penisa, to pewnie na jakiejś podstawie reklamy te zostały spersonalizowane. Nie protestował, bo nie należał do żartownisiów, a Julka akurat doskonale orientowała się w temacie.
Tak jak go nauczyła, zaznaczał niechciane wiadomości i przerzucał je do odpowiedniego folderu, aby system zapamiętał, żeby je blokować. Wtedy usłyszał pukanie.
– Otwarte – mruknął, nie przestając walczyć ze spamem.
– Dzień dobry, komisarzu – przywitał się młody posterunkowy. Miał dobre metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ale był chudy jak szczapa. Brudny widział go już kilka razy, ale nigdy wcześniej nie rozmawiali. – List dla pana komisarza – dodał i położył na blacie pokaźną kopertę.
– Dzięki. Jak masz na imię?
– Posterunkowy Witek Leszek.
– To Witek czy Leszek? – Brudny nie mógł się powstrzymać.
– Witek, panie komisarzu. Leszek to…
– Wiem. Kiepski żart.
– Całkiem niezły, panie komisarzu.
Brudny popatrzył na chłopaka pełnym politowania wzrokiem.
– To teraz tego was uczą w szkole policyjnej?
– Nie wiem, co ma pan na myśli, panie komisarzu.
– Tak wam teraz każą gadać?
Posterunkowy zmarszczył brwi, jakby nie do końca zrozumiał aluzję. Brudny pomyślał, że traci czas. Najwyraźniej chłopak dostał taką fuchę, na jaką zasługiwał.
– Ja…
– Dobrze, posterunkowy Witek. To znaczy Leszek. Możecie uznać, że dobrze wykonaliście swoją robotę. Możecie odejść.
– Dziękuję, panie komisarzu. Miłego dnia.
Brudny patrzył, jak młody policjant się odmeldowuje i znika na korytarzu. Przypomniał sobie swoje pierwsze dni w komisariacie. Zaśmiał się pod nosem na wspomnienie, gdy pewien nadęty sierżant chciał błysnąć przy kolegach i zmusić świeżaka