Przemysław Piotrowski

Cherub


Скачать книгу

opuścił miejsce zbrodni i wspólnie z Warszawskim poszedł do sądowego archiwum. Wiedział, że to na jego barkach spocznie ciężar śledztwa, i jeszcze przed spotkaniem z komendantem chciał się upewnić, czy jego podejrzenia mają twarde podstawy.

      Na parking przy placu Słowiańskim, gdzie wyrastał gmach Sądu Okręgowego, przyjechali oddzielnie. Jak zwykle było tam bardzo tłoczno, ale Zimny szczęśliwie trafił akurat na kierowcę, który zwalniał miejsce. Warszawski musiał poszukać dłużej, w końcu zniecierpliwiony zaparkował na trawniku pod drzewami.

      – Chcesz zarobić mandat? – zapytał Zimny, gdy aspirant wysiadł z samochodu.

      – Znają mojego gracika. – Warszawski poklepał po masce starego passata. – Nikt nie podniesie na niego ręki, chyba że z góry zakłada, że chce ją stracić.

      – A nie pomyślałeś, że takim zachowaniem dajesz kiepski przykład i tak rozwydrzonemu do granic możliwości społeczeństwu?

      – Świętoszek się znalazł. Wiesz dobrze, że już dawno powinni zrobić coś z tym parkingiem. Powiedzieć, że jest za mały, to nic nie powiedzieć. Poza tym nie chodzę w mundurze. I nie wyglądam na glinę. – Warszawski wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu.

      – Co prawda, to prawda – skonstatował inspektor. – Zawsze zastanawiało mnie, co widział w tobie Czarnecki. Teraz już wiem – dodał z drwiną w głosie.

      – Masz szczęście, że dobrze się znamy. Bo gdybyśmy się nie znali…

      – Tak, wiem. Tylko nie pamiętam, czy urwałbyś mi głowę przy samej dupie, czy z dupy zrobił jesień średniowiecza?

      – Stąpasz po cienkim lodzie, przyjacielu…

      Zimny posłał kompanowi zuchwały uśmiech. Znali się od pięciu lat i pomimo przepaści na pagonach świetnie się dogadywali. Zimny zwykle był prawą ręką Czarneckiego i koordynował wszystkie działania operacyjne, Warszawski zaś – bezpośrednim wykonawcą jego poleceń. Człowiekiem od czarnej roboty, który świetnie poruszał się w terenie i miał dostęp do informacji dla wielu innych policjantów nieosiągalnych. Z racji swojej przeszłości znał wszystkich lokalnych gangsterów, złodziei, paserów i prostytutki, a nawet pomniejszych dilerów narkotyków, na których minibiznesy czasem przymykał oko. W miejskim półświatku był nie tylko znany, ale i na swój sposób szanowany.

      Mężczyźni weszli do sądu i po załatwieniu kilku spraw proceduralnych skierowali się do archiwum. Pracująca tam starsza kobieta o dość smutnym wyrazie twarzy pokierowała ich w odpowiednie miejsce. Poszukiwany pakunek był zalakowany i oklejony taśmą. Zimny w milczeniu rozciął karton i wyciągnął blaszane pudełko. Otworzył nieco zaśniedziałe wieko.

      – Daj ten łańcuszek – polecił Warszawskiemu.

      Aspirant wyciągnął woreczek i mężczyźni porównali dowód z miejsca zbrodni z całą masą identycznych znajdujących się w blaszanym pudełku.

      – Bez jaj… Są identyczne. – W tonie aspiranta dało się wyczuć podziw. Wyciągnął jeden i rozłożył na otwartej dłoni. – Jak na to wpadłeś?

      – Pamiętasz, jak w styczniu zdecydowano o zamknięciu sierocińca tych sióstr zakonnych?

      – Yhy…

      – Z racji tego, że Czarnecki zlecił mi nadzór nad tym tematem jeszcze w grudniu przy okazji sprawy kanibala, po wszystkim musiałem dopilnować, aby dokumenty i dowody z klasztoru trafiły do archiwum sądowego. Zapoznałem się z większością z nich, ale potem olałem temat, bo grzebaniem w tym syfie zajął się Kotelski, więc z góry założyłem, że postępowanie i tak zostanie umorzone. Zwłaszcza że odpowiedzialna za organizację pedofilskiego procederu matka przełożona już nie żyła.

      – Gwidona…

      – Tak, Gwidona.

      – Hmm… – Warszawski podrapał się po brodzie. – To gruba sprawa nam się robi…

      – No…

      Zamilkli na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad ewentualnymi konsekwencjami swojego odkrycia. Do archiwum sądowego dostęp był bardzo ograniczony, wobec czego raczej wypadało wykluczyć przeciętnego obywatela. To natomiast sugerowało, że w morderstwo Kotelskiego może być zamieszany ktoś ze świata szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości.

      – Nie wierzę w to – odezwał się w końcu Warszawski. – Dostęp do archiwum jest ściśle monitorowany i morderca nigdy nie zostawiłby tak oczywistego śladu. Strzeliłby tym sobie nie w stopę, ale w łeb.

      – To prawda, ale takiej ewentualności wykluczyć nie możemy.

      – No dobra, ale chyba nie sugerujesz, że to któryś z naszych?

      – Nie, ale… – Zimny zamyślił się na chwilę. – Pamiętam, że czytając dokumentację, natknąłem się na wzmiankę, że te łańcuszki dawali wszystkim wychowankom, którzy osiągali pełnoletność i opuszczali mury klasztoru. Ilu takich poznałeś osobiście?

      Warszawski uniósł brwi i nabrał powietrza. Przeciągnął dłonią po ogolonej głowie i zrobił kwaśną minę.

      – Lis i Brudny – burknął.

      – Właśnie. Skoro byli wychowankami, to pewnie kiedyś takie dostali. Jeden z nich już gryzie piach, ale drugi jeszcze nie.

      – Nieee… – Warszawski pokręcił głową. – Że niby Brudny?

      – Nie wiem. Tylko spekuluję. To pierwsza osoba, która przychodzi mi do głowy.

      – Bzdura. Igor to specyficzny typ, ale dobry glina. Jeden z najlepszych, z jakim pracowałem.

      – Pod latarnią najciemniej…

      – Wykluczam taką możliwość. On by to rozegrał znacznie lepiej. Poza tym gdzie motyw? I tak w ogóle z tego, co wiem, facet siedzi w Warszawie. Nie, nie. To kompletnie nie trzyma się kupy.

      – Nie do końca.

      – Naciągana teoria.

      – Pozostaje jeszcze kwestia tego, że nasz dowód jest niekompletny. – Zimny uniósł woreczek z dowodem na wysokość oczu.

      – Brakuje krzyżyka.

      – A łańcuszek nie jest zerwany, więc nie wygląda na to, żeby ten utknął w… – Inspektor zmarszczył nos.

      – Sprawca umieścił go tam z premedytacją.

      – Właśnie. I miałeś rację, Łukasz. To wiadomość. Tylko czuję w kościach, że nie jesteśmy jedynymi adresatami.

      Wielka mewa przefrunęła, niemal zahaczając o leżącą na kolanach książkę. Inspektor Romuald Czarnecki aż podskoczył z wrażenia.

      – Widziałaś ją? – zapytał żonę.

      – Kogo? – Jadwiga Czarnecka zsunęła okulary przeciwsłoneczne.

      – Mewę.

      – Pełno tu mew, kochanie.

      – Ale ta… Zresztą nieważne. Nic takiego.

      Czarnecki z powrotem wygodnie rozsiadł się w leżaku i otworzył książkę. Dochodziła jedenasta, a już skwar lał się z nieba. Otoczeni nieodłącznym parawanem z wizerunkami śmiesznych marynarzy wspólnie z Jadwigą wygrzewali kości od dobrych trzech godzin i powoli zaczynał się nudzić. Miał na sobie tylko niebieskie slipki, okulary przeciwsłoneczne i klapki. Czytał lekki kryminał, który poleciła mu żona. Nie przepadał za tego typu literaturą, bo wiecznie odnajdywał błędy proceduralne, wobec których jako stary gliniarz nie mógł przejść obojętnie. Ten jednak okazał się całkiem przyzwoity