artysty. Strzępy tkanek walały się nawet kilkadziesiąt centymetrów od ciała, a w niektórych miejscach mięso niemal całkiem odeszło od kości, odkrywając kręgosłup, żebra i kości miednicy. Wszystko tonęło w morzu krwi i ekskrementów.
– Widziałaś kiedyś coś takiego? – zapytał, gdy w końcu się wyprostował i ostrożnie wycofał w stronę Warszawskiego.
Borucka pokręciła głową.
– Po sprawie kanibala myślałam, że już nic mnie nie zdziwi. Myliłam się.
– Dasz radę określić, która z ran była śmiertelna?
– Nie, Grzegorz. Sam widzisz, jak to wygląda.
Przez chwilę przyglądali się zmasakrowanym zwłokom.
– Też myślisz o tym, co ja? – Ciszę przerwał Zimny, spoglądając na gumową czarną kulkę tkwiącą w ustach ofiary.
– Że został wychłostany? Tak. Ślady ewidentnie na to wskazują. Na moje oko, ktoś mu sprawił tęgie lanie. Jeśli to rodzaj jakiegoś bata albo pejcza, to na pewno znajdę w tkankach sporo mikrośladów.
– Nigdy nie myślałem, że pejcz może zadać takie obrażenia…
– Może, może. Kiedyś czytałem… – Warszawski zmarszczył brwi w poszukiwaniu konkretów – …chyba coś o niewolnictwie, że przeciętny człowiek jest w stanie wytrzymać czterdzieści razów. Po osiemdziesięciu zwykle umiera, a ciało po prostu się rozpada. Podobno to była dość częsta praktyka u amerykańskich plantatorów, którzy w ten sposób karali nieposłusznych niewolników.
– Sugerujesz, że ktoś chciał Kotelskiego ukarać?
– Święty nie był, a pogłoski o jego seksualnych upodobaniach też najwyraźniej nie są wyssane z palca. Wygląda, że w końcu trafił swój na swego.
Pierwszy wniosek nasuwał się sam. Kotelski był ostrożny, ale ludzie z branży wiedzieli, że jest erotomanem, a być może i seksoholikiem. To, że regularnie korzystał z usług prostytutek, też nie stanowiło tajemnicy, bo kilka kobiet przy okazji innych śledztw po prostu się wygadało. Podobno wymagał od nich pełnej uległości i lubił je wiązać, a następnie karać lub – jak sam to określał – „wymierzać sprawiedliwość”. Póki jednak się na to godziły, a on nie robił im krzywdy, nikt nie mógł mu tego zabronić. To był ważny trop, który należało sprawdzić na samym początku.
– Trzeba jak najszybciej ustalić ostateczną przyczynę zgonu. Ty w ogóle dzwoniłeś do Roberta?
Warszawski zrobił kwaśną minę, jakby to pytanie było co najmniej nie na miejscu.
– Zjawi się za jakiś kwadrans – odparł, spojrzawszy na zegarek. – Może być trochę wkurwiony, bo gdy odebrał, to dyszał, a potem rzucił słuchawką.
Zimny nie skomentował słów aspiranta, tylko pokiwał głową na znak, że przyjmuje je do wiadomości. Nagle zawartość żołądka podjechała mu do gardła. Mieszanina okropnych woni wciąż przyprawiała go o mdłości. Poprosił Warszawskiego o gumę, którą szybko włożył do ust i zaczął żuć. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok przykuło niewielkie okno przy suficie. Podobnie jak drzwi zostało zaklejone pianką wygłuszającą, a do tego zabite deskami. Przez kilkadziesiąt kolejnych sekund w milczeniu przyglądał się pracy techników, zastanawiając się, co tu mogło się wydarzyć. Kilka hipotez nasuwało się natychmiast. Po pierwsze, morderca musiał ofiarę jakoś tu zwabić. To nie podlegało dyskusji, bo Kotelski ważył dobre sto trzydzieści kilogramów i Zimny nie wyobrażał sobie, aby jakikolwiek mężczyzna – jeśli nie był strongmanem – mógłby go tu przytaszczyć. Po drugie, prokurator musiał mieć bardzo konkretny powód, aby się tu pojawić. Od razu inspektorowi przyszedł do głowy szantaż, którym sprawca mógł się posłużyć. Kotelski miał sporo grzeszków na sumieniu i mógł przyjść w nadziei, że zdoła się dogadać. Ten trop już na starcie miał jednak poważną wadę – nikt, kto chciałby się dogadać, nie uszczelniałby okien i drzwi pianką wygłuszającą, a następnie nie wybatożył faceta na śmierć. Ten zdecydowanie wyszukany i skrajnie niehumanitarny sposób, w jaki pozbawił życia prokuratora, musiał być dokładnie zaplanowany. Szantaż, owszem, mógł być wabikiem, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa należało założyć, że los Kotelskiego został przypieczętowany, zanim jeszcze pojawił się w szwalni.
Z zamyślenia wyrwała go gwałtowna reakcja Boruckiej, która nagle odchyliła się i omal nie przewróciła na plecy.
– Chryste! – jęknęła, a Zimny kątem oka dostrzegł szczura, który znacząc drogę ucieczki krwawymi śladami, zniknął gdzieś za piecem.
– Wszystko w porządku?
– Tak – mruknęła, podnosząc z podłogi upuszczone szczypczyki. – Tylko ta robota powoli zaczyna mnie wkurwiać.
Szefowa techników wzięła głęboki oddech i wróciła do pracy. W poszukiwaniu kolejnych śladów skupiła się na okolicach pośladków ofiary. Coś musiało przykuć jej uwagę, bo nachyliła się jeszcze bardziej. Zimny obserwował, jak chwyta pęsetę i wsadza ją między nogi nieszczęśnika. Nie zareagowała na obrzydliwe „uuu”, które w związku z wykonywanymi przez nią czynnościami wyjęczał Warszawski. Chwilę później w szczypczykach błysnęło coś, co przypominało łańcuszek. Borucka włożyła dowód do woreczka strunowego i podniosła się z kolan.
– No i proszę. Pierwszy konkret – rzuciła triumfalnie, siląc się na wymuszony uśmiech.
– Znasz się na tej robocie… – skomentował Warszawski.
Borucka posłała mu mordercze spojrzenie.
– Chcesz jeszcze coś dodać? – W jej tonie pobrzmiewało wyraźne poirytowanie.
– Nie.
– Jak chcesz, możemy się zamienić.
– Dobra już, Anka. Wyluzuj, kurwa.
– Tak na przyszłość. Grzebanie w cudzym tyłku nie należy do moich ulubionych zajęć, więc następnym razem odpuść sobie takie gówniarskie teksty, okej?
– Jesteś przewrażliwiona – burknął Warszawski. – Powiedz lepiej…
– Okej czy nie okej?
– No okej, okej.
– Jeśli okej, to proszę bardzo. Weźcie to sobie i pobrandzlujcie się na zewnątrz – rzekła, wręczając im woreczek z dowodem. – Będę tu miała jeszcze sporo roboty. Zawołam was, gdy skończymy.
Zimny przyjął jej słowa z ulgą. Od dłuższego czasu pragnął opuścić piwnicę, ale nie chciał wyjść na mięczaka, zwłaszcza przy Warszawskim, na którym widok zmasakrowanych zwłok wielkiego wrażenia nie robił. Aspirant wziął dowód i skwitował słowa Boruckiej udawanym rechotem. Chwilę później obaj mężczyźni wyszli z pomieszczenia.
– Nie wiesz, co ją ugryzło? – zagadnął w korytarzu aspirant.
– Nie. Co to jest? – Zimny od razu przeszedł do konkretów.
– Jakiś łańcuszek chyba… – Podniósł woreczek na wysokość oczu, ale musiał się przesunąć, bo w wąskim korytarzu minęło ich dwóch kolejnych techników. Byli już w pełnym rynsztunku, a na twarzach mieli maski. Skinęli kurtuazyjnie i bez słowa ich wyminęli.
– Wyjdźmy na świeże powietrze. Cuchnie tu jak cholera, a do tego w tej ciemnicy i tak niewiele widać – zaproponował Zimny i już po chwili obaj policjanci znaleźli się na zewnątrz.
Raz jeszcze przyjrzeli się zawartości woreczka. W środku ujrzeli niewielki srebrny łańcuszek. Był częściowo umazany krwią i kałem, co nie zmieniało faktu, że wyglądał na tani, być może nawet niesrebrny. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Obaj wiedzieli, że sytuacja jest