podany w Nowy Rok, tym podobno lepsze będą nadchodzące dni.
Próbowałem wielu cymesów, w Izraelu i poza nim, i ze wszystkich cymesów świata najlepszych żydowskich kucharzy najbardziej lubię… ćwikłę, bo buraczki to buraczki, chrzan to chrzan, a cymes jednak dla mnie za słodki.
Cadyk to sprawiedliwy, wzór pobożności i uczciwości, mąż święty, który potrafi czynić cuda i ma do Boga bliżej niż inni. Przywódca duchowy wierzących Żydów, głowa sekty i dworu, czyli wspólnoty; wielbiony, podziwiany, słuchany jak wyrocznia.
Taki na przykład Nachman z Bracławia: choć od jego śmierci minęło dwieście lat z okładem, ma swoich wiernych wyznawców. Ale też przeciwników; wielu świeckich Izraelczyków uważa sektę Nachmana za przypadkowy zbiór nawiedzonych szaleńców i półgłówków. Kto uwierzy – pytają – że jeśli w chwili nieszczęścia wypowie się kabalistyczną formułę, w której powtarzają się litery z imienia cadyka: „Na, Nach, Nachma, Nachman, me-Uman”, ból i zło odejdą? Nikt poza tymi, dla których Nachman był człowiekiem obcującym z Najwyższym, a jego „płomień będzie świecił do przyjścia Mesjasza”.
Nachman urodził się w 1772 roku w Międzybożu, nieformalnej stolicy ówczesnego świata żydowskiej mistyki, w rodzinie szanowanej i z wielkimi tradycjami. Jego pradziadkiem był Baal Szem Tow, założyciel chasydyzmu, mistyk i kabalista, mistrz sławnych cadyków, chociażby Magida z Międzyrzecza czy Elimelecha z Leżajska, których groby do dzisiaj odwiedzają chasydzi z całego świata.
Podobno od wczesnej młodości Nachman szukał swojej duchowej drogi w ścisłym związku z żydowską mistyką. Modlił się, pościł, lecz doznał prawdziwej ekstazy, gdy wyjechał na wieś do domu pierwszej żony (ożenił się, gdy miał czternaście lat), odnajdując się w przyrodzie, prawdziwej harmonii bożej.
Nie miał trzydziestki, gdy pojechał do Ziemi Świętej, wybierając drogę przez Odessę i Morze Czarne. Odwiedził Tyberiadę i Jafę, lecz zrezygnował z podróży do Jerozolimy. Dlaczego? Nie wiadomo. Wizyta w Erec Israel spowodowała wielką przemianę Nachmana. Uznał, że jest jedynym prawdziwym cadykiem. Praktykował swoistą spowiedź, chasydzi powierzali mu swoje grzechy. Przyjmował uczniów tylko trzy razy w roku, w Nowy Rok, Chanukę i Święto Żniw upamiętniające nadanie Mojżeszowi Tory na górze Synaj. Wierzył w wędrówkę dusz. Dlatego pod koniec życia przeprowadził się do Humania, gdzie na miejscowym cmentarzu leżały ofiary ukraińskich pogromów. Jego uczniowie twierdzili, że przewidział swoją śmierć.
Jednak za życia Nachman nie miał zbyt wielu wyznawców. Sekta rozrosła się dopiero po jego śmierci, uczniowie spisali jego przypowieści, cudowne bajki z naiwnymi morałami, jedne z najlepszych opowieści chasydzkich.
Łatwo poznać wiernych bracławskiej sekty. Noszą białe kipy z wyhaftowaną kabalistyczną formułą „Na, Nach, Nachma…”. Jeżdżą autami udekorowanymi jak bożonarodzeniowe choinki, z głośnikami wystającymi przez okna. Radośni, rozśpiewani, na pierwszy rzut oka przypominają karawany hipisów z lat sześćdziesiątych.
Nie mam pewności, czy rabin Nachman był – jak powiada wielu świeckich Izraelczyków – zabobonny i głupi. Nie może być głupi człowiek, który swoim wyznawcom kazał odrzucać smutki, nie zważając na cenę, jako że – nauczał – przygnębienie jest źródłem zła. „Jeżeli nie czujesz się szczęśliwy – udawaj, że jesteś. Nawet w największym smutku przywołuj uśmiech na twarz. Działaj jak człowiek szczęśliwy. W ślad za tym przyjdzie prawdziwa radość”.
Nie znosił gniewu, uważał, że to grzech równie straszny jak ponuractwo. „Kiedy czujesz, że zaczyna ogarniać cię gniew, powstrzymaj się. Wyobraź sobie, że wybuch gniewu już nastąpił, a teraz czujesz się pusty. Bo oto, co się z tobą dzieje, kiedy wybuchasz gniewem: twoja dusza opuszcza cię. Postępuj zgodnie z tą radą, a gniew z pewnością minie”.
Zwani też w Izraelu charedim (pisane również przez „h”; liczba pojedyncza – „charedi”), choć te pojęcia nie są do końca tożsame. Chasyd wywodzi się ze wschodu Europy, jest charedi i najczęściej jest aszkenazyjczykiem. Charedi może być sefardyjskim Żydem z Maroka, chasydem zaś – niekoniecznie. Dla jednych i drugich epokę Mojżesza i współczesność dzieli tylko upływający czas, a poza tym nic tak naprawdę się nie zmieniło.
Akurat tych dwóch chasydów pamiętam bardzo dobrze. Choć przecież widywałem ich setki, wystrojonych jak na wesele i umęczonych upałem, w lisich czapach, w staromodnych kapeluszach, w pasiastych, błyszczących na srebrno chałatach bucharczyków lub w postrzępionych czarnych kapotach. Nie tylko w jerozolimskich kwartałach Mea Szearim i Ge’ula, w Bnej Brak pod Tel Awiwem, ale wszędzie, jak Izrael długi i szeroki.
Jak nazywał się pierwszy chasyd, który zapadł mi w pamięć? Nie wiem. Potężny, gruby, w lichym ubraniu, zmordowany i spocony nawet wtedy, gdy widywałem go rankiem. Zawsze na Ben Jehudy w Jerozolimie, na odcinku zamienionym w deptak; żebrał, dając w zamian za garść monet plastikowe plecionki z przyczepionymi gwiazdami Dawida. Nie mówił, tylko burczał, nie bywał zbyt nachalny. Wzbudzał współczucie i, zdaje mi się, to była jego metoda pracy.
Drugi miał na imię Dawid. Drobny, rudobrody, w czarnym kapeluszu i wczorajszej koszuli. Był najdoskonalszym naciągaczem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Wieczorami pracował na rogu Ben Jehudy i Jafskiej, w dzień zapuszczał się do dzielnicy żydowskiej Starego Miasta. Podchodził do każdego turysty na ulicy z „błogosławieństwem z Jerozolimy, Świętego Miasta”, wiązał na przegubach czerwone nitki, a potem mówił, że coś mu się za to należy. Sprzedawał też kipy – żądał za nie kilka razy więcej niż w okolicznych sklepach. Był fantastycznie bezczelny, ale też dowcipny. Każdą rozmowę z potencjalną ofiarą traktował jak osobny spektakl. Co chwila się rozglądał, czy w pobliżu nie ma policji. Gdyby o swoim naciągactwie-żebractwie napisał sztukę, wyreżyserował i siebie obsadził w roli głównej, wystawiłby mu to każdy teatr świata.
Opowiadał fantastyczne historie. O tym, jak przed laty przyjechał z Maroka, a jego rodzina zostawiła tam dwupiętrowy dom i sklep. I o własnym sklepie, już w Jerozolimie, który doprowadził do bankructwa. O taksówce – eleganckim mercedesie; nie pojeździł nim za długo. Czegokolwiek się złapał – narzekał – zawsze przytrafiał się jakiś pech. Zostało żebranie.
Nie chciałem mu wierzyć, lecz policjanci, którzy na Dawida mieli oko, potwierdzili każde jego słowo. Naciągał, ale nie zmyślał. Można go było słuchać godzinami.
Sam termin „charedim” oznacza „tych, którzy boją się bożego majestatu”. Niekoniecznie grzeszą mniej niż na przykład Żydzi konserwatywni, ale z pewnością wierzą inaczej. Powtarzają (za rabinem Mojżeszem Soferem, XIX-wiecznym mistykiem z Austro-Węgier, założycielem rabinackiej dynastii), że wszystko, co nowe, jest zakazane przez Torę. Gdy wielu moich znajomych przybyło do Izraela, byli przekonani, że charedim to relikt przeszłości, znikną wraz z modernizacją i rozwojem nowoczesnego państwa.
Charedim są radykalni w sądach, skrajni w postawach, nieprzyjaźni wobec reszty izraelskiego społeczeństwa. Żyje ich tu grubo ponad milion, a ponieważ przyrost naturalny jest wśród ultraortodoksów bardzo wysoki, możliwe, że za dwadzieścia lat będzie ich dwa razy tyle; to najszybciej rosnąca grupa społeczna w Izraelu.
Gdyby Izrael miał z charedim tylko taki kłopot, jak jerozolimska policja z naciągaczem Dawidem, znaczyłoby to, że nie ma kłopotu. Lecz jest inaczej – ultraortodoksi są prawdziwym problemem; niektórzy nawet uważają, że w Izraelu to oni rozdają karty.
Byli w Ziemi Świętej od wieków, żyjąc w izolowanych społecznościach zorganizowanych wedle prawa religijnego – halachy – wywodzonego wprost z Tory. Zawsze w opozycji do syjonistów