Wszyscy wiedzą, że jego zasługi są niepodważalne, winy natomiast zostały poddane publicznej debacie. Narodowi bohaterowie to w końcu ludzie. O ludziach się rozmawia, debatuje i paple na towarzyskich herbatkach.
Tureckie słowo przejęte przez hebrajski z jidysz i polskiego i tak nasączone polskimi znaczeniami, iż nie ma żadnej wątpliwości, skąd wywodzili się założyciele Izraela i twórcy współczesnej hebrajszczyzny. W żydowskim bałaganie nie ma „ł”, tylko „l”. Być może to również jedno z dwóch słów często używanych w polszczyźnie (drugie to „awantura”), które na stałe weszły do codziennego repertuaru językowego izraelskich Arabów.
Hebrajski, którym mówi izraelska ulica, jest wymyślany niemalże z dnia na dzień, żywy od stu lat. Wcześniej był językiem liturgicznym. Zapisano w nim święte księgi, więc nawet dzisiaj do opowiadania o świętości wystarczy mowa sprzed tysiącleci. Wiemy jednak, że w czasach patriarchów nie było samochodów, telewizorów, kart kredytowych, minispódniczek, szortów, penicyliny, mikrofalówek, drapaczy chmur, kolei, programistów komputerowych, szyfrantów i deszyfrantów oraz serfowania w sieci. Słowem – nie było tak wielu rzeczy, zawodów, czynności, poglądów, że ich nazwy trzeba było wymyślić.
Amos Oz na przykład wymyślił hebrajskie słowo „rozgwieżdżony” (zanim to zrobił, mówiło się „niebo pełne gwiazd”) albo „znosorożczeć” (od dramatu Eugène’a Ionesco Nosorożec; dziś mówi się po hebrajsku, że jakiś polityk „znosorożczał”, czyli zachowuje się jak politycy na całym świecie, ześwirował, podejmuje głupie decyzje).
Jednak najczęściej nowe słowa wiążą się z podsłuchiwaniem innych języków. Izraelska ulica namiętnie, choć w lekkim zawstydzeniu, używa określenia „szmok”, o którym słyszałem, że jest czysto hebrajskie, a mówili mi to najwięksi izraelscy pisarze (wedle Oza prawie wszystkie hebrajskie wulgaryzmy pochodzą z arabskiego). Tymczasem „szmoka” zabrano z jidysz, w każdym polskim lub ukraińskim sztetlu jidisze mame chwytała za ścierkę i tłukła ile sił, gdy jej pociechy przezywały się tym wyrazem. Słowo to znaczy tyle (aż tyle?), co po polsku „kutas”, a nawet bardziej wulgarnie. Hebrajski nigdy „szmoka” nie odda. Tak samo jak „balaganu”.
Balagan to – słyszałem – cecha konstytutywna Izraela. Jest wszędzie, nie sypia i nigdy nie odpoczywa, objawia się niemal na każdym kroku. Izraelska polityka to balagan. Ruch uliczny to balagan, bez dwóch zdań (w wypadkach ginie więcej ludzi niż zginęło w zamachach terrorystycznych drugiej intifady). Izraelskie urzędy pracują w stanie permanentnego balaganu. Podobnie szkoły, szpitale, biura państwowe i prywatne, policja, a nade wszystko Mosad – przykład balaganu doskonałego.
Fantastyczny wręcz balagan panuje w izraelskim nazewnictwie. To samo miasteczko czy wioska może raz nazywać się po arabsku, raz po hebrajsku, a jeśli po hebrajsku, bądźmy pewni, że pisownia zależy od fantazji tego, kto pisze.
Jakiś czas temu okazało się, że balagan jest również w wojsku, uznawanym, i słusznie, za jedno z najlepszych na świecie. Podczas drugiej wojny libańskiej rakiety Hezbollahu po raz pierwszy spadły na Hajfę, na front nie docierały transporty, a ówczesny premier Izraela Ehud Olmert przyznał w Knesecie, że armia popełniała liczne błędy. Działo się tak zapewne również w czasie innych wojen Izraela, lecz wcześniej armia była poza krytyką.
No i lotnisko imienia Ben-Guriona – dla obcych, ale też Izraelczyków, balagan perfekcyjny. Lądowałem tam i odlatywałem stamtąd wiele razy, więc rozumiem, co zwolennicy poglądu o bengurionowym balaganie mają na myśli. Nie zgadzam się jednak z nimi radykalnie. Z powodów obiektywnych (tak mi się zdaje) i – by rzec najszczerzej – osobistych.
Przylot na Ben-Guriona to koszmar. Nie zdarzyło się ani razu, by mój samolot lądował samotnie. Zawsze ustawiałem się w ogromnych kolejkach do odprawy paszportowej, bo okazywało się, że razem z El Alem z Warszawy musi lądować jakieś skrzydlate monstrum z Chicago, Nowego Jorku, Paryża albo z Kiszyniowa, wypluwające setki pasażerów, a każdy z paszportem w ręku, wielu bez jakiegokolwiek języka, więc czeka się i czeka, końca mordęgi nie widać. Przeklinałem przylot na Ben-Guriona wielokrotnie.
Lecz odlot z Ben-Guriona to rozpacz i koszmar do kwadratu (dla wszystkich, rozumiejących, dlaczego tak jest, i nierozumiejących). Tłum i kolejki do odprawy, a przed każdym pasażerem z osobna młodzi ludzie, którzy pytają, pytają i pytają. A później najczęściej jeszcze grzebią w bagażu. Tyle że z pozoru sensu w tym nie widać. Gdy pierwszy raz odlatywałem z Ben-Guriona, pytano mnie, kogo widziałem, z kim się spotkałem, gdzie byłem i czy sam pakowałem prezenty, które mam w plecaku. Akurat widziałem się wówczas z wdową po Icchaku Rabinie, panią Leą Rabin, z przymierzającym się do fotela premiera Ehudem Barakiem, z przyszłym ministrem bezpieczeństwa Szlomo Ben-Ami. Opowiedziałem o tym jednemu młodzieńcowi, potem kolejnemu i kolejnemu. Nie wiem, czy uwierzyli, lecz postanowili sprawdzić dokładnie; odpytywanie trwało ponad godzinę.
Innym znów razem wracałem z Ben-Guriona po rozmowie z Szymonem Peresem, prezydentem Izraela, wielokrotnym ministrem i laureatem pokojowego Nobla. Mieliśmy fotografie z tego spotkania. Zapytano mnie o detale pobytu raz i puszczono. Lecz Piotrek Wójcik, fotograf, spowiadał się z rozmowy z Peresem kilka kwadransów i nie pomogły zdjęcia prezydenta. Dlaczego? Nie mam pojęcia.
To wypytywanie o Leę Rabin i Ehuda Baraka było pierwszym i ostatnim, jakie przeżyłem na Ben-Gurionie. Nie wiem dlaczego, lecz moja odprawa trwa teraz krócej niż na innych lotniskach. Ani razu nie zajrzano mi w bagaże. Ani razu nie przechodziłem kolejnej rundy pytań. Przyjeżdżam wedle wymogu, czyli trzy godziny przed odlotem samolotu, a potem nudzę się, czekam i czekam, chyba że pójdę do sklepu z płytami (najlepsza obsługa na świecie, fantastyczne doradztwo; chcę kupić jedną płytę, wychodzę z sześcioma, a każda trafiona perfekcyjnie, choć lot do Warszawy to zbójecka godzina w środku nocy, więc zakupy nie powinny się udać). A kiedy wynudzę się ze szczętem, tuż przed startem wysłuchuję narzekań (jeśli lecę z kimś), że ja to mam szczęście, a znajomych pytali, sprawdzali, znów pytali, grzebali w walizkach. Tak oto wygląda mój osobisty powód, dla którego uważam, że na Ben-Gurionie nie ma balaganu, choć inni uważają, że jest.
Lotniskowa odpytywanka ma zresztą racjonalną przyczynę: bezpieczeństwo.
Bezpieczeństwo to pojęcie w Izraelu magiczne i wszechmocne, jak zaklęcie czarnoksiężnika. Bezpieczeństwo usprawiedliwia wszystko, wszystko tłumaczy, objaśnia, stopuje lub popycha w przód, stawia pod znakiem zapytania albo prostuje, komplikuje, rozjaśnia, zapętla, rozplątuje.
To bezpieczeństwo wymaga, by na Ben-Gurionie pytać podróżnych o sprawy elementarne („Czy ta pani to aby na pewno pana żona?”) lub pozornie absurdalne. Ale prawdą jest również, że samoloty odlatujące z Izraela od dawien dawna nie były celem ataków terrorystycznych.
Ze względów bezpieczeństwa musiałem stawić się na umówiony wywiad z Szymonem Peresem dwie godziny przed rozmową. Przepatrzono mnie do spodu, musiałem zdjąć spodnie, a nawet sprawdzono mi dłonie na okoliczność ewentualnego kontaktu z materiałami wybuchowymi.
Bezpieczeństwo powoduje, że wokół Izraela budowany jest mur oddzielający państwo żydowskie od terytoriów palestyńskich. Nafaszerowano go elektroniką, podobnie jak zasieki wokół osiedli na Terytoriach Okupowanych czy kibuców w pobliżu Strefy Gazy. Inna sprawa, że mur to dziurawy, można go obejść (bo skąd w Izraelu tak wielu nielegalnych robotników z Palestyny?), a przy jego budowie popełniono mnóstwo nadużyć, również korupcyjnych.
Aby można było bezpiecznie wypić piwo lub zrobić zakupy, przed każdą knajpą i centrum handlowym mają swoje krzesełka ochroniarze (najczęściej rosyjskojęzyczni). Noszą ogromne pistolety i zaglądają do torebek. A mimo to nie ustrzegli kilkudziesięciu