chodzi o bardzo szeroki zakres życzeń. Starałam się jednak w to nie wnikać, tym bardziej że teraz, kiedy kończyliśmy zmywanie, staliśmy bliziutko siebie, niemal ocierając się biodrami. Ręce Clinta dotykały mnie stanowczo zbyt często i wcale nie było to dziełem przypadku. A jego ramię było tak blisko, takie cieplutkie…
Działał na mnie nie jakoś tam letnio, ale po prostu okropnie, na szczęście miałam to już przerobione i udawało mi się skutecznie stłumić niepożądane reakcje, dzięki czemu ta chwilka bliskości wcale nie była nadmiernie krępująca, a już na pewno nie była uciążliwa.
Niemniej kiedy dobiegła końca, poczułam ulgę.
– Zrobione! – Wytarłam ręce w ściereczkę i przekazałam ją dalej.
– Trzeba przyznać, że stanowimy zgrany zespół – oznajmił Clint, wycierając ręce. – To znaczy w kuchni.
– Oczywiście. Na pewno znajdzie się dla nas miejsce w Alei Gwiazd dla Zmywających – skomentowałam rozbawiona. – A teraz idziemy do taty.
Nie czekając, aż sytuacja rozwinie się w kierunku niepożądanym, czyli Clint zapragnie jednak kontaktu z moimi ustami czy inną częścią ciała, ruszyłam do drzwi, za którymi znajdowała się tak zwana komórka. Pomieszczenie było niewielkie, wciśnięte między ścianę domu a garaż, w którym z pozoru panował nieludzki bałagan, a tak naprawdę wszystko było pod kontrolą. Na półkach, które zajmowały dwie ściany, stały przetwory. Poza tym urzędowały tu pralka i suszarka, a także wielka szafa zapchana wszystkim. Clint i ja szybko przekopaliśmy się przez imponujące ilości starych kurtek, rękawiczek, szalików i czapek, wyszukując coś odpowiedniego dla siebie. Zgodnie z poleceniem taty ubraliśmy się ciepło, a nogi ustroiliśmy w gumiaki na grubej podeszwie.
Suwak w moje kurtce zaciął się. Gdy zaklęłam cicho, Clint zaśmiał się, po czym powiedział:
– Pomogę ci. – Odsunął moją rękę i sam zajął się niepokornym suwakiem. Najpierw pociągnął mocno kawałek w dół, potem w górę. Suwak przestał stawiać opór, więc Clint dociągnął go aż pod szyję.
Potem trochę przyklepał to, co miałam na głowie, czyli ruską uszatkę, o której już wspominałam, opowiadając wam o tym, w czym mój tata odśnieża drogę. Była wielka, ale dzięki temu miałam schowane uszy, poza tym udało mi się upchnąć pod nią całość moich rozpasanych włosów, co naprawdę należało do rzadkości.
– Dzięki – powiedziałam.
– Wyglądasz jak mała dziewczynka – oznajmił Clint i zanim zdążyłam zareagować, nachylił się i pocałował mnie, i to aż dwukrotnie. Cmoknął w czubek nosa, potem wargi musnęły usta. A na koniec cały uśmiechnięty chwycił mnie za ramiona, odwrócił twarzą do drzwi garażu, otworzył je i leciutko mnie popchnął.
– Drogę znam! – zareagowałam wreszcie. – Nie musisz mnie nakierowywać!
– O, przepraszam. Faktycznie. W takim razie ty prowadzisz, madame!
Kiedy żartował, jego głos był łudząco podobny do głosu ClanFintana, nic więc dziwnego, że w brzuchu mi zatrzepotało i na pewno nie miało to nic wspólnego z faktem, że gdzieś w tamtych rejonach rezydował dzidziuś.
– Dobrze, dobrze, już prowadzę – mruknęłam, starając się opanować te głupie reakcje, które Clint wywoływał we mnie coraz częściej.
Przeszliśmy przez garaż, w którym bałagan nie był już tylko pozorny, oj nie, i przez boczne drzwi wyszliśmy na dwór. Śnieg nadal padał, białe skrystalizowane płatki opadały bezgłośnie na skrzącą się biel, która pokrywała dosłownie wszystko.
– Zupełnie jakby ktoś otworzył gigantyczną puszkę z białym brokatem i włączył równie gigantyczną dmuchawę, żeby to wszędzie rozsypać – skomentowałam bardzo zadowolona z tej przenośni.
Jednak Clint nie podszedł do tego z humorem, tylko wręcz przeciwnie, bo jego głos zabrzmiał ponuro:
– Faktycznie wygląda tak, jakby ktoś coś otworzył. Z tym że coś, co nie powinno zostać otwarte.
Mimo woli zadrżałam i odruchowo postawiłam kołnierz kurtki, bo nagle zrobiło się jakoś dziwnie, po prostu złowrogo. Można by też powiedzieć, że obco, tylko wiatr jak zawsze był niczym stary przyjaciel. W Oklahomie zawsze tak zawodził, jakby mu w duszy było smutno.
Pomyślałam, że to zima lamentuje, bo lato umarło. Smutne dźwięki, płacz natury po tym, co było i odeszło…
Który to ze zmarłych już Anglików to napisał? Niestety za nic nie mogłam sobie przypomnieć.
– Shannon?
– Co? Ach nic, nic, zamyśliłam się tylko. – Tyle że nie była to właściwa pora na poetyckie odloty, przecież tata czekał. Wskazałam ręką w lewo, gdzie widać było jeszcze jego ślady biegnące spod domu do przysypanej śniegiem szopy. – Tędy, proszę.
– Dzięki, madame… Shannon, złap się mnie. Jeśli upadniesz i coś ci się stanie, twój ojciec nie daruje mi tego. Przywiąże mnie do słupka, żebym zamarzł na śmierć!
– Po co miałby się trudzić przywiązywaniem? – oświadczyłam, oczywiście biorąc Clinta pod rękę. – Zastrzeli i po kłopocie.
– Naprawdę?! Tylko pif-paf? Co za ulga!
Roześmiani i rozluźnieni ruszyliśmy przez śnieg, który sięgał mi już wyżej kolan. Nic dziwnego, że zaczęłam sapać, na szczęście droga nie była daleka. Kiedy zbliżaliśmy się do gościnnie otwartych drzwi szopy, z mrocznego wnętrza z radosnym jazgotem wypadła cała wataha szczupłych, sprężystych czworonogów. Pieski rzuciły się do nas, co niestety kosztowało je sporo samozaparcia. Łapy rozjeżdżały im się po śliskim, zamarzniętym śniegu. Cieniutka warstwa lodu błyskawicznie się załamywała, a pies się zapadał. Ale mimo to radosna banda niezmordowanie parła do przodu.
– Uważaj na ich ogony – ostrzegłam Clinta. – Kochane pieski potrafią z wielkiej radości chlasnąć nim jak batem. Okropność! Zwłaszcza kiedy ogon jest mokry! – Gdy Clint roześmiał się, dodałam: – Myślisz, że żartuję? A skąd! A nagorzej to już w lecie. Jesteś w szortach, one skaczą dookoła ciebie, szczekają, a ogony pracują jak oszalałe. W rezultacie masz nogi w paski – wyjaśniłam, po czym wrzasnęłam w głąb szopy: – Ożeż ty! Tata, skąd ich tyle?! Sześć miesięcy temu miałeś tylko trzy sztuki!
Rzecz jasna pogłaskałam czule aksamitny łeb, który był najbliżej, a cała reszta, skomląc i łasząc się, naparła na mnie, również domagając się pieszczot.
– Tata! Masz ich pięć!
– Zgadza się – przytaknął, ukazując się w drzwiach. W ręku trzymał wiadro. – Przed kilkoma miesiącami, kiedy byliśmy w Kansas, Mama Parkerowa zakochała się w tym małym brązowym szczeniaku. To suczka. Mama Parkerowa powiedziała, że suczka błaga, by zabrać ją ze sobą, nie mogliśmy więc jej odmówić. Nazwaliśmy ją Fawnie Anne.
– Bardzo ładnie. Czyli mamy już czwórkę. A skąd się wziął piąty?
– Piąty? Trudno przecież było wziąć tylko jednego – oświadczył tato, jakby opowiadał o zażeraniu się czipsami. – Dlatego wzięliśmy jeszcze tego srebrzystego. Mama Parkerowa nazwała go Murphy na cześć naszego bohatera z drugiej wojny światowej.
Clint, ja i kochane pieski wreszcie dobrnęliśmy do drzwi szopy. Weszliśmy do środka i natychmiast owionął mnie znajomy zapach lucerny. Dopadł mnie też inny zapach, który również z lubością wciągnęłam w płuca. Chodziło o zapach siana zmieszany z zapachem koni. Szopa była bardzo duża i solidna. Po jednej stronie było osiem boksów,