P.C. Cast

Powrót bogini Część 2


Скачать книгу

kran dźwigniowy wystający z podłogi. – Napoisz konie, a ty Clint, dołóż im siana. Ja zajmę się owsem. Aha, zaraz… Clint, jak z twoimi plecami?

      – Moje plecy nigdy nie uchylają się od pracy na wsi, z dala od spalin – zapewnił Clint.

      – Świetnie. – Tato podniósł wiadro, którego przez cały czas nie wypuszczał z rąk, i zabębnił kilkakrotnie. – Hej, psiaki! Wracajcie na dwór. Polatajcie trochę! Trzeba rozprostować łapy!

      Wszystkie rozkazy taty zostały wykonane. Psy poleciały na dwór, ludzie zakrzątnęli się po stajni. Co jakiś czas słychać było miauczenie kota, stałego tu mieszkańca, który był zachwycony, że psy opuściły jego teren, i natarczywie domagał się pieszczot. Jeśli chodzi o konie, to w chwili obecnej w stajni były wyścigowce, klacze rasy quarter, bardzo łagodne i mocno zbudowane, oraz dwa roczniaki. Dwa zabawne chudzielce z nieproporcjonalnie dużymi łbami. Przypominały mi chłopców gdzieś tak w wieku lat piętnastu (tyle że koniki nie miały pryszczy i nie uśmiechały się głupawo). Kiedy weszłam do boksu jednego z roczniaków, żeby sprawdzić, czy ma wodę w wiadrze, zauważyłam, że prawą przednią nogę ma starannie owiniętą bandażem.

      – A więc to ty, chłopcze, wlazłeś na ogrodzenie! – Przejechałam ręką po feralnej nodze. – Tato! Jest dobrze! Noga nie jest za gorąca!

      – A tak. Mały ma się nieźle – odparł, zaglądając do boksu. – Może pomożesz mi przy zmianie opatrunku?

      – Jasne.

      Pokiwałam głową i znieruchomiałam, bowiem moje uszy wyłapały jakieś dziwne dźwięki. Nigdy dotąd czegoś takiego nie słyszałam. Wycie, skomlenie… Na pewno był to pies. I to pies strasznie przerażony.

      Tata natychmiast ruszył do drzwi.

      – Do cholery, co się dzieje?

      – Clint! – zawołałam.

      Niepotrzebnie zresztą, bo już był przy mnie i razem dogoniliśmy tatę, który właśnie przekraczał próg.

      Pogoda zmieniła się. Kiedy zajęci byliśmy pracą, wiatr całkowicie ucichł, natomiast śnieg nadal padał, był chyba jeszcze bardziej gęsty. Wszędzie widać było gruby biały welon, przez który z trudnością sączyło się dzienne światło. Coś podobnego widziałam w Kolorado, kiedy na cały weekend zostałam uziemiona w bardzo ładnej chacie w Manateau Springs. A stało się tak, jak już się domyśliliście, z powodu bardzo obfitych opadów śniegu, takich jak teraz tu, w Oklahomie. Z tym że tam to była normalka, a tutaj czysta anomalia.

      Przez chwilę staliśmy nieruchomo i nasłuchiwaliśmy, aż wreszcie tata oświadczył:

      – Na pewno szczeniaki wpadły w śnieg i nie wiedzą, jak się wygrzebać. Ej, psy, do mnie! Fawn! Murphy! Do mnie, psy! Do mnie!

      Wołał, gwizdał i po chwili zza węgła szopy wybiegły psy, ale tylko trzy. Skomlały, ogony podkuliły pod siebie. Dopadły do taty i zaczęły cisnąć się do niego, jeden przez drugiego. Strasznie drżały.

      – Co się stało, głupole?

      Tata głaskał je czule, drapał za uszami.

      A ja byłam coraz bardziej zaniepokojona.

      – Tato, one są wystraszone! A dwóch nie ma!

      – Widzę, co się z nimi dzieje, ale bez paniki. Mówię ci, na pewno wpadły w zaspę, i to gdzieś koło stawu, bo moim zdaniem stamtąd dochodziło skomlenie. Pójdę tam i pomogę fujarom.

      – Nie, niech pan poczeka. Tam coś jest – powiedział Clint.

      Ze strachu włosy zjeżyły mi się na głowie.

      – A konkretnie co, synu? – spytał tata.

      Clint nie odpowiedział, tylko spojrzał na mnie.

      Ten jego wzrok…

      Aż wreszcie spytał:

      – Shannon… wyczuwasz?

      Owszem, wyczuwałam. I właśnie to, a nie sam ton głosu Clinta, wzbudziło we mnie paniczny strach.

      – Tak – szepnęłam z trudem, wargi miałam przecież zdrętwiałe, rzecz jasna ze strachu.

      – Shannon, czy to ta kreatura? – spytał tata.

      – Tak, tato. Na moje wyczucie to on.

      Skowyt był coraz głośniejszy i coraz bardziej rozpaczliwy. Nie było też już żadnych wątpliwości, skąd dobiega. Niewątpliwie z pastwiska na wschód od szopy, na którym był duży staw. Dla koni służył za wodopój, a ponieważ było tam mnóstwo ryb, zjawiali się też sąsiedzi, kiedy przyszła im ochota powędkować.

      – Cholera! Na pewno robi coś z moimi psami! Shannon, leć po karabinek. Jest w siodlarni, jak zawsze. Uważaj, naładowany!

      Kiedy gnałam do siodlarni, słyszałam krótką wymianę zdań.

      Najpierw odezwał się Clint:

      – Powinniśmy trzymać się razem, panie Parker.

      Na co tata odparł:

      – Najbardziej będę zadowolony, synu, jak będziesz uważał na Shannon.

      I znów Clint:

      – Panie Parker, Shannon ma w sobie więcej mocy niż cała pańska broń palna.

      Wróciłam z karabinkiem, wręczyłam go tacie i natychmiast ruszyliśmy przez śnieg. Pierwszy oczywiście szedł tata, potem Clint, a ja na końcu. Obeszliśmy szopę i ruszyliśmy dalej wzdłuż ogrodzenia aż do bramy. Żeby ją uchylić, tata i Clint musieli odgarnąć śnieg.

      Weszliśmy na pastwisko. Przed sobą mieliśmy samotny duży metalowy żłób, jednak zamiast sianem wypełniony był szczelnie zbitym śniegiem. Wyglądał niesamowicie, jak pojazd księżycowy, który uciekł ze stronic powieści Bradbury’ego. Kawałek dalej, za żłobem, był staw. Teraz oczywiście też pokrywał go śnieg, dlatego niemal idealnie zlewał się z białym otoczeniem.

      Nie było już żadnej wątpliwości. Rozpaczliwy skowyt dobiegał ze stawu.

      Tata błyskawicznie zaczął tam przeć. Mimo że był o tyle od nas starszy, już po kilku krokach znalazł się sporo przed nami. Brnął przez śnieg niezmordowanie, gwiżdżąc co chwilę i pokrzykując:

      – Fawn! Murf! Do mnie, psy! Do mnie!

      Nagle trafiłam nogą na ostry kamień i runęłam jak długa. Clint w mgnieniu oka był przy mnie. Pomógł mi wstać i starł śnieg z mojej twarzy.

      – Nic ci się nie stało?

      – Okej, wszystko w porządku – zapewniłam, wpatrując się ponad jego ramieniem na tatę, który już stał nad stawem, na zachodnim krańcu, gdzie brzeg był niski, porośnięty drzewami i krzewami. Tutaj przychodziły konie, żeby się napić, tutaj też uciekaliśmy przed palącym słońcem podczas lata w Oklahomie.

      Tata wpatrywał się w biel przed sobą. Na nieskazitelnie gładkiej powierzchni widać było dwie wstążki śladów. Moje spojrzenie szybko przemknęło po nich i nagle poczułam, że serce na moment przestaje mi bić.

      Ślady kończyły się na środku stawu, gdzie widać było złowrogą czarną plamę, w której szamotały się szczeniaki. Ich głowy ledwie wystawały z wody. Co kilka sekund któryś z nich wydawał przeraźliwy skowyt. Widziałam, jak srebrzysty szczeniak wyrzuca w górę łapę, rozpaczliwie próbując się o coś oprzeć. Opiera się o lód, który zaraz się łamie i pies z powrotem idzie pod lodowatą wodę.

      Lód okalający czarną plamę zbryzgany był krwią.

      – Boże! Clint, to straszne! – krzyknęłam i w tym momencie zauważyłam, że po lodzie na stawie