13 lat uczestniczyłam w strasznym wypadku samochodowym. Wyszłam z niego z zaledwie blizną na ręce, ale moja siostra Kole znajdowała się w stanie śpiączki i omal nie umarła. Lekarze stwierdzili, że nie przeżyje nocy. Ale przeżyła. Potem powiedzieli, że się nie wybudzi. Ale się wybudziła. Później utrzymywali, że nigdy już nie będzie chodzić. Ona jednak stanęła na nogi.
Dzięki Bogu, Kole wyzdrowiała – to dowód twardości, z której znane są kobiety w mojej rodzinie. Mimo to byłam zła z powodu tego, co stało się mojej siostrze, i czułam się za to odpowiedzialna. Musiałam przejść terapię. W pewnym stopniu mi to pomogło, ale w mojej psychice pozostały pewne blizny.
Jako nastolatka zaczęłam palić i pić. Imprezowałam, kiedy tylko miałam po temu okazję, czyli bardzo często. Niektórzy ludzie, z którymi się wtedy zadawałam, eksperymentowali z twardymi narkotykami, a ja dotrzymywałam im kroku. Coraz głębiej zapadałam się w otchłani rozpaczy.
Znalazłam się na równi pochyłej – miałam depresję i zmierzałam prosto ku uzależnieniu.
Przez jakiś rok próbowałam studiować, żywiąc się zupkami chińskimi, ale czesne było zbyt wysokie, żebym mogła opłacić je z góry. Nie miałam pieniędzy na studia, a nie chciałam się zadłużać.
Wtedy też moja mama wyjechała do Iraku, gdzie pracowała w służbach cywilnych, i przekonała mnie, żebym też poszukała tam pracy. Dostałam ją. W wieku 22 lat udałam się więc za mamą do Bagdadu i zostałam zatrudniona w strefie międzynarodowej, w której niegdyś mieściły się ministerstwa i pałace Saddama Husajna. Wciąż paliłam, piłam i byłam w fatalnej kondycji; wiodłam wtedy bardzo niebezpieczne życie.
Pracowałam w pralni obsługującej amerykańskie wojsko. Żołnierze przynosili mi swoje ubrania. Sortowałam je, oznaczałam i oddawałam im, kiedy zostały już wyprane. Robiłam to po 12 godzin dziennie, każdego dnia, w opustoszałej strefie wojennej.
Był to przerażający okres – wokół mnie nieustannie rozlegały się odgłosy wystrzałów z moździerzy i potężnych eksplozji, jakby niebo zderzało się właśnie z ziemią. Nad naszymi głowami czerniły się wtedy wstęgi dymu, pył wciskał się do oczu i wszyscy szukaliśmy schronienia. Za każdym razem czułam, że serce chce wyskoczyć mi z piersi.
Zrozumiałam, że jeśli coś się stanie, będą tylko dwie możliwości: żołnierze zabiorą mnie ze sobą albo zostawią. Prawdopodobieństwo, że ktoś zaniósłby mnie w jakieś bezpieczne miejsce, było niewielkie, bliskie zeru. Gdyby coś złego się zdarzyło, zostałabym więc sama, ponieważ byłam zbyt słaba, żeby uciekać o własnych siłach.
Ryzyko śmierci było wszechobecne. Dopiero podczas ataku moździerzowego zdałam sobie sprawę, gdzie właściwie się znajduję – nie geograficznie, ale w moim życiu. Zbyt długo lekkomyślnie igrałam ze swoim zdrowiem i wiedziałam, że jeśli nie będę ostrożna, doprowadzę w ten sposób do swojej śmierci. Jednym słowem, zabijałam się własnymi złymi nawykami. Podczas jednego z tych objawień w stylu „życie jest zbyt krótkie” uderzyło mnie, że przecież mam wybór. Pomyślałam: „Czy stać mnie na coś więcej? Nie muszę żyć w ten sposób i nie chcę umierać”.
Postanowiłam zmienić swoje nawyki i sposób, w jaki żyłam. Zmodyfikowałam dietę, usuwając z niej alkohol, smażone i tłuste fast foody i zastępując je zdrowszą żywnością. Z dnia na dzień przestałam też palić. Była to najtrudniejsza rzecz, jaką zrobiłam w całym swoim życiu, ale dzięki niej zrozumiałam, że jeśli skupię się na czymś pozytywnym, mogę się czuć dobrze i czerpać z tego korzyści.
Kilka miesięcy po tym jak rzuciłam palenie, spróbowałam przebiec milę, ale moje przesycone substancjami smolistymi płuca nie dały rady. Bieganie bolało i nienawidziłam tego. Chciałam zrezygnować, ale przyjaciel mi na to nie pozwolił. „To tylko jedna mila!”, powtarzał. Spróbowałam więc znowu, tym razem raczej w tempie spaceru niż prawdziwego biegu. Po tamtej mili dochodziłam do siebie prawie tydzień. Bieganie zdecydowanie nie było dla mnie.
Wiele miesięcy później kolega z pracy przekonał mnie, żebym spróbowała z nim lekkiego treningu na siłowni. Sądziłam, że to przekracza moje możliwości – byłam słabeuszem – ale jednak podjęłam wyzwanie. Zaczęłam bardzo spokojnie. Z początku czułam się dziwnie i byłam zażenowana. W tamtym dzikim miejscu trenujące dziewczyny stanowiły rzadki widok. Kręciłam się głównie przy maszynach. Kolega zachęcał mnie, żebym nie przestawała ćwiczyć, i zorientowałam się, że moje ciało reaguje na trening zdumiewająco szybko. Pojawiły się rezultaty! Po raz pierwszy w życiu widziałam pozytywne zmiany w swoim ciele. Naprawdę się w to wkręciłam i w końcu zaczęłam czerpać przyjemność z ćwiczeń. Dowiedziałam się więcej na temat treningu z ciężarami i nauczyłam się zmuszać swoje ciało do wysiłku. Odkrywając fitness, poświęciłam się pracy nad samą sobą.
Wtedy też zaczęłam ćwiczyć z grupą żołnierzy ze służb specjalnych, którzy dosłownie próbowali mnie złamać. Wyobraźcie to sobie: ja, 157 centymetrów wzrostu i zalewie 42, może 45 kilogramów, czyli praktycznie anorektyczka. Moje kości były widoczne jak na szkielecie. I oto ćwiczyłam tam razem z tymi wielkimi, silnymi macho-żołnierzami! Zmuszali mnie do strasznego wysiłku; stali nade mną, upewniając się, że wykonuję wszystkie ćwiczenia i zmuszając mnie do ukończenia treningu. To, co oni robili w 15 minut, mnie zajmowało od 30 do 45. Z trudem nadążałam, byłam więc zawstydzona i zawsze kończyłam jako ostatnia.
Po kilku takich wyczerpujących treningach ci goście byli przekonani, że więcej już tam nie przyjdę. Codziennie pojawiałam się jednak z powrotem, wiedząc, że czeka na mnie piekielna przeprawa.
Swoją wytrwałością i determinacją zyskałam ich szacunek. Nauczyłam się też od nich bardzo ważnej rzeczy: „Nie poddawaj się, niezależnie od wszystkiego”. To zdanie utkwiło gdzieś we mnie i stało się fundamentem mojego życiowego sukcesu.
Dzięki rygorystycznemu treningowi z ciężarami i porządnemu odżywianiu odkryłam też, że potrafię być silna – zarówno na zewnątrz, jak i w środku – ponieważ opuściłam wreszcie swoją strefę komfortu i stawiłam czoła wyzwaniom. Wciąż bałam się podejmować ryzyko, ale nie pozwalałam, żeby strach mnie przed tym powstrzymywał, i nie bałam się już porażki.
Pewnego dnia poznałam żołnierza Marines, a on pokazał mi nagranie, na którym jakieś dziewczyny podciągały się na drążku, robiły przysiady i zarzucały sobie sztangi na barki. Były wspaniale zbudowane, wyrzeźbione i niebywale silne. Miały jędrne pupy i płaskie brzuchy. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Chciałam mieć takie ciało jak one. Chciałam mieć taki tyłek jak one. Chciałam ćwiczyć tak jak one. To były zawodniczki CrossFit. Zapragnęłam być jedną z nich.
I w końcu się nią stałam – a nawet kimś znacznie więcej.
WYZWANIE CROSSFIT
Jestem osobą, która lubi się bawić, a CrossFit wydawał mi się czymś w rodzaju placu zabaw dla dorosłych. Były tam piłki do rzucania, sanki do ciągania, worki do noszenia, drewniane skrzynie, na które można wskakiwać, i oczywiście sztangi, hantle, kettlebelle oraz całe mnóstwo innych rzeczy. CrossFit to siłowo-kondycyjny program treningowy, który stosuje wielu policjantów, żołnierzy oraz czołowych sportowców i który odmienia twoje ciało na wielu poziomach. Dzięki niemu możesz nieustannie, nawet z dnia na dzień, zmieniać wykonywane ćwiczenia. Przygodę z CrossFitem zaczęłam w 2006 roku i cieszyłam się każdą bolesną minutą, którą poświęciłam mu od tamtej pory.
CrossFit obudził też we mnie świadomość konieczności właściwego odżywiania – wyboru odpowiednich protein, węglowodanów i tłuszczów – po to, by cieszyć się większą energią,