Marcin Brzostowski

Złote spinki Jeffreya Banksa


Скачать книгу

który upoważni go do korzystania z dobrodziejstw klasy próżniaczej. Chociaż Frankie wychował się na przedmieściach Londynu i od dziecka gardził ważniakami, to los spłatał mu figla, każąc zamieszkać w najbardziej znienawidzonej przez niego dzielnicy. Już od ponad roku był mieszkańcem Chelsea i wcale nie zamierzał tego zmieniać. Postanowił też, że osiągnie wiele, ale przede wszystkim będzie mieć tyle kasy, żeby nie móc jej spokojnie zliczyć. Każdego dnia jego akcje szły wyraźnie w górę, natomiast sposobem na osiągnięcie wyznaczonego celu była dobrze mu znana gangsterka, którą praktykował, z doskonałym zresztą skutkiem, pod okiem prawdziwego mistrza, Ezekiela Horna.

      Marząc o dostatnim życiu, Frankie Turbo dojechał do skrzyżowania King’s Road i Walpole Street. Stąd miał już na wyciągnięcie ręki przybytek Spokojnego Simona, do którego chciał dotrzeć, zanim wybije siódma. Nie lubił spóźniać się na robotę, a poza tym zamierzał mieć wszystko na oku. Kiedy zmieniły się światła, wrzucił kierunkowskaz i ruszył wolno przed siebie. Pech chciał, że w tym samym momencie wyrósł mu przed maską gazeciarz, dlatego wcisnął pedał stopu i zaklął:

      – O kurwa! O kurwa, ja pierdolę!

      Kiedy ochłonął, dał znak chłopakowi, że nie jest zainteresowany kupnem gazety i ponownie spróbował skrętu w prawą stronę. Energiczny młodzieniec nie zamierzał jednak dać tak łatwo za wygraną, podszedł do Frankiego i zapytał:

      – Jaką gazetkę pan sobie życzy?

      – Dziękuję, żadnej.

      – „Daily Telegraph” może być?

      – Nie, dziękuję.

      – To może „Times”?

      – Nie, dziękuję.

      – A może „Guardian”?

      – Przecież mówię, że żadnej.

      – Spokojnie, nie ma się co spinać. Jeszcze pan wrzodów dostanie.

      – Słucham? – Frankie zmierzył chłopaka wzrokiem.

      – Nie, nic… To żart. Może coś ze sportu?

      – Też nie. Śpieszy mi się.

      – A może gumę do żucia albo newsy ze świata finansów?

      – Nie – syknął. – Spadaj, koleżko!

      – W takim razie – młodzieniec widać nie był nastawiony na odbiór – może coś relaksującego?

      – Że co? – Frankie Turbo na moment zamarł.

      – Coś hot i różowego. Tylko nie wiem – posłał rozmówcy wirtualnego buziaczka – czy woli pan bardziej chłopców, czy dziewczyny?

      W pierwszej chwili Frankie Turbo nie załapał kontekstu pytania, jednak gdy doszło do niego, że jego męskość została poddana w wątpliwość, wypadł na ulicę i nie pytając już o nic, poczęstował gazeciarza ciosem prosto w nos. Chłopak natychmiast zalał się krwią, a potem, brocząc nią na wszystkie strony, zaczął wrzeszczeć jak zarzynane zwierzę:

      – Ratunku, pomocy! Geje mnie biją!

      Nie miał pojęcia, że poruszył nie tę strunę, którą powinien, a jego ostatnie słowa przelały czarę goryczy. W mgnieniu oka Frankie dopadł do niego, uraczył go jeszcze jednym lewym prostym, po czym zabrał się za wózek wypełniony po brzegi gazetami. Sztuka po sztuce wyjmował je z niego i darł na drobne strzępy. Kiedy zamierzał je wszystkie podpalić, wyrósł przed nim policjant i obwieścił stanowczym tonem:

      – Co pan robi? Przecież niszczy pan cudze mienie!

      – Mam to w dupie – ripostował Frankie. – Zaraz zabiję tego gnoja!

      Leżący na ulicy gazeciarz przestał nagle udawać martwego, podniósł się na równe nogi i chowając się za plecami posterunkowego, wykrzyczał:

      – Sam pan widzi, panie władzo, że to wariat. A na dodatek terrorysta!

      – Słucham? – Policjant przestał nagle spisywać numery rejestracyjne samochodu. – Terrorysta?

      – Niech pan spojrzy na siedzenie dla pasażera. W tej torbie na pewno jest bomba!

      – Faktycznie, coś tam jest… – Posterunkowy zrobił dwa kroki w stronę wozu. – Czy mógłby ją pan otworzyć?

      Kiedy Frankie zrozumiał, że pytanie zostało skierowane do niego, porzucił resztki wózka, wstrzymał na moment oddech i dopiero po dłuższej chwili odpowiedział:

      – Mógłbym, tylko po co?

      – Chciałbym się upewnić, że nie ma w niej nic podejrzanego.

      – W torbie jest pranie.

      – Na pewno?

      – Oczywiście.

      – Jest pan tego pewien?

      – Proszę sprawdzić, jeśli mi pan nie wierzy.

      Policjant zlustrował Frankiego, po czym sięgnął po radiotelefon i wezwał posiłki. Dopiero wtedy podszedł do gabloty, otworzył drzwi od strony pasażera i z wyjątkowo przejętą miną chwycił za suwak od torby. Odczekał kilka sekund i już miał go rozsunąć, gdy Frankie Turbo złapał go za rękę, mówiąc:

      – Nie musi pan tego robić.

      – Słucham?

      – W torbie nie ma żadnego prania.

      – To co jest? – Posterunkowy nagle pobladł.

      – Dwadzieścia kilogramów najlepszego koksu, jaki mi się trafił w życiu.

      – To znaczy? – zapytał, a ze zdziwienia rozdziawił gębę.

      – To znaczy, że jestem narkomanem i oświadczam w pana obecności, iż powyższe narkotyki są przeznaczone wyłącznie na moje potrzeby.

      – Dwadzieścia kilogramów?

      – Zgadza się.

      – Przecież żaden sąd w to nie uwierzy.

      – To się jeszcze okaże.

      – I nie zamierza pan stawiać oporu przy zatrzymaniu?

      – Ani mi się śni – odparł Frankie.

      – Dlaczego? – Posterunkowy kompletnie zbaraniał.

      – Przecież wezwał pan radiowóz, a poza tym spisał pan numery mojej bryczki.

      – I co z tego?

      – A co – Frankie Turbo spojrzał policjantowi głęboko w oczy – wolisz, żebym cię, kurwa, zastrzelił?

      Ogłupiały posterunkowy zamknął po chwili jadaczkę, a gdy doszło do niego, że właśnie ocalił skórę, zaczęły mu drżeć dłonie i nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Oparł się plecami o wóz i próbował pozbierać się do kupy. Tymczasem Frankie, pomimo kłopotów, w które się niewątpliwie wpakował, wciąż pałał żądzą zemsty i nie zamierzał odpuścić gazeciarzowi zniewagi. Chłopak urodził się jednak pod szczęśliwą gwiazdą, bo gdy Frankie w końcu znalazł dla niego czas, już go nie było.

      Wolna Szkocja

      Marsham Street, Londyn, godzina 10.15

      Jeffrey Banks stanął przed drzwiami gabinetu i z uśmiechem na ustach zlustrował pozłacaną tabliczkę, na której ręką prawdziwego fachowca umieszczono kilka bezcennych dla niego słów: „Jeffrey Banks, Minister Spraw Wewnętrznych”. Dumny z siebie, rozejrzał się dokoła i gdy upewnił się, że nikt go nie widzi, wyjął z kieszeni spodni chusteczkę. Wprawnym ruchem dłoni starł z powierzchni tabliczki wszystkie pyłki, po czym przyłożył do niej mankiet śnieżnobiałej koszuli. Kiedy stwierdził, że kolor tabliczki pokrywa się z odcieniem jego spinek,