Remigiusz Mróz

Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4


Скачать книгу

osoba w jej własnym ciele.

      Jeszcze niedawno nie poświęciłaby nawet chwili, by zastanowić się nad kupnem tequili. Nie towarzyszyłaby temu żadna refleksja. Dlaczego teraz było inaczej?

      Wyrzuty sumienia, uznała. To one były powodem.

      Upchnięte głęboko w psychice, ledwo uświadomione, ale robiły swoje. Chyłka czuła, że to, co się stało z ostatnim klientem, w dużej mierze stanowiło rezultat jej pijaństwa.

      Najwyraźniej psychika postanowiła za nią. Tym razem miała zrobić wszystko, by fiasko się nie powtórzyło.

      Zordon zrobił im po czarnej, podwójnej kawie. Chyłka miała w domu jedynie tę marki Dallmayr, rzadko kiedy pijała inne. Trudno było powiedzieć dlaczego, choć Magdalena zawsze powtarzała, że siostra po prostu ma swoje dziwactwa.

      Zdążyli wypić dwie kawy, zanim przyszedł SMS od Sendala. Joanna zerknęła na telefon, a potem pokręciła głową.

      – Jest jeszcze na spotkaniu.

      – Ile to potrwa?

      – Nie wiem. Im dłużej, tym lepiej. Więcej uda mu się wyciągnąć od prezesa.

      Kordian się przeciągnął.

      – Prezes sam powinien przedstawić mu wszystko, bez konieczności wyciągania czegokolwiek z…

      – Powinien – przyznała. – W końcu Sendal musi wiedzieć, przed jakimi zarzutami się bronić na Zgromadzeniu Ogólnym.

      Joanna wyobraziła sobie skład, który będzie obradował. Czternastu sprawiedliwych. Lub niesprawiedliwych, w zależności od tego, jaki werdykt powezmą. Przypuszczała, że o konsens nie będzie łatwo – każdy z nich był wybitnym jurystą, ale nie przyszedł do Trybunału Konstytucyjnego z zupełnej próżni. Wywodził się z określonego środowiska, uzyskał określone poparcie polityczne. Miał poglądy, sympatie i antypatie.

      Spojrzała na Kordiana, gdy ten siorbnął kawę. Przywodził na myśl nerwowego męża czekającego na porodówce. Właściwie ona czuła się podobnie. Zdawała sobie sprawę, że niebawem wszystkiego się dowiedzą. Będą wiedzieli, na czym stoją i co mogą ugrać.

      Rzuciła okiem na zegarek. Nie było sensu tkwić na Argentyńskiej.

      – Zbieramy się do roboty, Zordon.

      – Co? Jest dopiero…

      – Stażyści tyrają jak dzikie osły od piątej.

      – Nie jesteśmy stażystami.

      – Formalnie nie, ale mentalnie jedno z nas wciąż można by określić takim mianem.

      Zanim zdążył odpowiedzieć, poszła do sypialni. Doprowadziła się do porządku, wciąż czując niesłabnącą woń alkoholu. Miała wrażenie, że cały pokój jest nią przesiąknięty i nawet kilka godzin przeciągu nie wywiałoby jej z mieszkania.

      Po kilkunastu minutach była gotowa. Makijaż zrobiła błyskawiczny, nie zwykła zresztą się tym przejmować. Emulsja rozświetlająca i podkład w zupełności wystarczały. Gdyby wciąż chlała na umór, nie obeszłoby się bez korektora, ale dziś mogła z niego zrezygnować.

      I może jutro. Jeśli się uda.

      Pojechali w kierunku centrum i tego ranka towarzyszyła im płyta Piece of Mind. Joanna raz po raz zerkała na towarzysza, starając się ustalić, czy docenia dzisiejszy soundtrack ich podróży. Nie sprawiał takiego wrażenia.

      – Coś nie tak? – zapytała zaczepnym tonem.

      – Nie, nie. Wszystko w porządku.

      – Wyglądasz, jakby coś ci nie pasowało. – Wskazała na odtwarzacz.

      – Jest okej.

      – Okej? To Ironsi, Zordon. Bogowie Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu.

      Przez moment milczeli.

      – Ten wczorajszy album bardziej do mnie przemawiał. Dzisiejszy jest jakiś taki… nadmiernie wesoły.

      Zbyła to milczeniem, wychodząc z założenia, że uwaga nie zasługuje na komentarz. Dojechali na Złotą akurat, gdy kończył się czwarty numer. Chyłka pamiętała, że niegdyś był to moment, kiedy należało przewrócić kasetę na drugą stronę. „B” zaczynała się od kultowego The Trooper.

      Chwilę później przebili się przez mgławicę prawników na korytarzu dwudziestego pierwszego piętra Skylight i weszli do biura Joanny. Adwokat stanęła przy oknie i powiodła wzrokiem wzdłuż kilkupasmowej ulicy. Wezbrany strumień samochodów przelewał się w kierunku Rotundy. Kierowcy w ostatniej chwili wciskali się przed innych uczestników ruchu, zmieniali pasy, niezdecydowani, jakby kilka sekund mogło kogokolwiek zbawić. Towarzyszył temu typowy miejski zgiełk, który za oknami z grubej szyby przywodził na myśl bzyczenie owadów. Chyłka czuła się świetnie.

      Po chwili rozległ się dźwięk dzwonka. Cały spokój prawniczki runął jak domek z kart, gdy odwróciła się i spojrzała na telefon. Włączyła głośnik i przesunęła komórkę na środek biurka.

      – Wszystko już wiem – odezwał się Sebastian.

      – Więc nie zatrzymuj tego dla siebie – odparła, siadając na swoim fotelu.

      Kordian opadł na krzesło po drugiej stronie biurka. Oboje nachylili się nad telefonem.

      – Chodzi o ciało mężczyzny, które odnaleziono nad Wisłą w dwa tysiące ósmym roku, a więc dwa lata po tym, jak byłem w Krakowie.

      Joanna odetchnęła. Nie zaczynało się najgorzej.

      – Wówczas go nie zidentyfikowano, bo nie miał przy sobie żadnych dokumentów i nie figurował w żadnej bazie danych. Dopiero po tym, jak sprawą zajęło się Archiwum X, ustalono to i owo.

      – Czyli?

      – Prześledzono wszystkie zaginięcia w okolicy, przesłuchano szereg osób i w końcu udało się odnaleźć kobietę, której syn znikł mniej więcej w tamtym czasie. Mieszka w Korczynie.

      – Nie znam.

      – Niedaleko Kielc – wyjaśnił sędzia. – Kobieta nie miała pojęcia, że jej syn kiedykolwiek wybrał się do Krakowa, nie słyszała zresztą o odnalezieniu tego ciała. Jakiś czas temu zabrali ją na okazanie i po zdjęciach rozpoznała go bez trudu. Potwierdzono to później w jej domu, porównując…

      – Okej, okej. Ustalili, że to ten gość. Kim był?

      – Nazywał się Marcin Frankiewicz, miał dwadzieścia pięć lat. Zginął od ran kłutych, ale oprócz tego na ciele znaleziono liczne obrażenia powstałe prawdopodobnie wskutek bójki.

      – Słyszałeś o nim kiedyś?

      – Nigdy.

      – I jesteś pewien, że…

      – Nie było mnie w Krakowie w dwa tysiące ósmym, Chyłka.

      – W porządku – powiedziała. – Czego jeszcze się dowiedziałeś?

      – Tego, że dowody, czy raczej rzekome dowody, są obciążające. I dość pewne.

      – Co masz na myśli?

      – Że zidentyfikowali mój materiał genetyczny na ciele.

      – Jakim cudem?

      – Nie wiem – odparł i głośno westchnął. Nie było w tym jednak bezsilności, a raczej zrezygnowanie i pobłażliwość. Najwyraźniej sądził, że ma mocne alibi. Jeśli uda mu się wykazać, że w tamtym roku rzeczywiście nie było go w mieście, ta sprawa mogła się skończyć, zanim na dobre się rozpoczęła.

      Tylko dlaczego ktokolwiek w takiej sytuacji miałby