Remigiusz Mróz

Behawiorysta


Скачать книгу

zrobić – obdzwonić komendy i komisariaty w tych miastach i polecić funkcjonariuszom, by przetrząsnęli wszystkie lokalne serwisy internetowe. To tam wieść pojawi się w pierwszej kolejności, dopiero później dotrze do mediów i organów ścigania.

      Ktoś musiał rozpoznać tych dwoje i gdzieś się tym pochwalić.

      Kiedy Edling wrócił do mieszkania na Krzemienieckiej, przekonał się, że policja nie próżnowała, a jego pomoc najwyraźniej nie była potrzebna.

      – Zidentyfikowali ich – rzuciła żona na powitanie.

      Brygida i Emil siedzieli na kanapie przed telewizorem, co stanowiło raczej rzadki widok. Chłopak miał na kolanach laptopa i na bieżąco relacjonował matce to, co pojawiało się w sieci.

      Gerard usiadł na swoim fotelu, poprawiając jasną marynarkę.

      – Co wiemy? – zapytał.

      Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwał na raport od grupy dochodzeniowej, ale żona i syn byli zbyt zaaferowani, by to odnotować. Przypuszczał, że podobna sytuacja panuje w każdym innym domu w kraju. To nie była już lokalna sprawa, a przed telewizorami gromadziły się całe rodziny.

      O ile go pamięć nie myliła, ostatni rekord oglądalności padł podczas ćwierćfinału Euro 2016 między Polską a Portugalią. Teraz sukcesy rozłożą się między kilka stacji, ale pewne było, że wyniki sumaryczne tego dnia będą dla telewizji korzystne.

      A może nie? Może całą pulę zbiorą YouTube, inne serwisy wideo i bezpośrednia transmisja z tego, co działo się w hali? Byłby to znak czasów i Gerard specjalnie by się nie zdziwił. W końcu to właśnie w internecie podejmowano teraz decyzję o losie dwojga porwanych.

      – Ta kobieta to Krystyna Czechorowska – powiedziała Brygida. – Chłopak to Jacek Orsonowicz.

      Porywacz określił go jako „Orsona”, co miało sprawić, że kobieta zyska kilka punktów. Wyszedł pewnie z założenia, że widzowie mniej ufają osobom przedstawianym im jedynie poprzez pseudonim.

      Edling spojrzał na ekran laptopa. Czas płynął, a on wątpił, by ktokolwiek zbliżył się do rozwiązania sprawy. Tożsamość tych ludzi to jedno, ale miejsce ich przetrzymywania…

      – Skąd pochodzą? – zapytał.

      – Krystyna z Częstochowy, chłopak z Wejherowa.

      Nie uszło uwadze Gerarda, że żona odpersonalizowała drugą z osób. Cóż, przynajmniej wiedział, w co kliknęłaby na stronie „Koncertu krwi”.

      – To w linii prostej jakieś czterysta kilometrów – zauważył.

      – Tak, właśnie się nad tym rozwodzą – odparła Brygida i pochyliła się.

      Gerard pogładził zarost okalający usta. Nic, co robił Kompozytor, nie było dziełem przypadku. Tak znaczny dystans dzielący oba miasta był zastanawiający i kazał Edlingowi sądzić, że stanowi celową komplikację.

      – Rozpoznali ich sąsiedzi – dodała żona. – Rodziny rzekomo otrzymały listy z pogróżkami.

      – Co w nich było?

      – Nie podali.

      Gerard przypuszczał, że był to wyjątkowo krótki przekaz, wysłany zapewne elektronicznie. Mógł sprowadzać się do lakonicznej informacji, że pierwszy zginie ten, czyja tożsamość wyjdzie na jaw. Więcej nie było potrzeba. Pierwsze, co robili przyjaciele tych ludzi, gdy tylko ich rozpoznali, było wykonanie telefonu do rodziny – a ta musiała szybko przekonać dzwoniących, żeby trzymali język za zębami.

      W ten sposób porywacz odwlókł ustalenie tożsamości o godzinę.

      Edling był przekonany, że nie stało się to bez powodu. Musiał istnieć trop prowadzący do tej dwójki, inaczej Kompozytor – lub jego wspólnik – nie sililiby się na takie działanie.

      – W internecie nadal nic? – zapytał Edling z nadzieją.

      – Trochę się dzieje, ale nic ponad to, co mówią w NSI.

      – Nikt nie rozpoznał tego miejsca?

      – Nie.

      Gerard przygładził wąsy, a potem odgiął się do tyłu i założył ręce za głowę. Na antenie perorował specjalista od porwań, który podkreślał, jak ważny jest każdy szczegół. Liczył się najmniejszy dźwięk na nagraniu, kąt padania promieni słonecznych, ruch oczu porwanych czy nawet mrugnięcia.

      – Przecież nie nadadzą powiekami wiadomości w kodzie Morse’a – bąknął Emil.

      – Mylisz się.

      – Ta?

      – Takie rzeczy się zdarzają. Zrobił to w sześćdziesiątym szóstym roku Jeremiah Denton, amerykański wojskowy, który był przetrzymywany przez wietnamskie władze. W propagandowym wywiadzie telewizyjnym mówił to, co mu kazano, ale zdołał nadać morsem słowo „tortury”. Było to pierwsze potwierdzenie, że amerykańscy jeńcy są traktowani niehumanitarnie.

      Syn zignorował wywód, Brygida popatrzyła na niego przelotnie, a potem wróciła do przyglądania się nagraniu emitowanemu na antenie NSI. Nie był to ten sam materiał, który można było zobaczyć w sieci. Tutaj pokazywano go z kilkunastosekundowym opóźnieniem, by w razie potrzeby zawczasu go wyłączyć.

      Żona wlepiała wzrok w telewizor, jakby oglądała końcówkę ulubionego serialu, podczas której wszystko się wyjaśnia. I podobnie musiała wyglądać większość widzów.

      – Chłopak z Wejherowa, kobieta z Częstochowy… – myślał na głos Edling. – Należałoby się dowiedzieć, czy chłopak tam mieszkał, czy tylko się tam urodził.

      – Mówią, że mieszkał – odparł Emil.

      – A kobieta?

      – Podobno nie wyjeżdżała z Częstochowy.

      Gerard podniósł się i przeszedł do swojego gabinetu. Był to niewielki pokój, który udało mu się wywalczyć rzutem na taśmę, zanim deweloper postawił ostatnią ściankę działową. Edling przypuszczał wtedy, że będzie tutaj kończył wszystkie te sprawy, z którymi nie zdąży uporać się w pracy. Tymczasem biurko stało właściwie nieużywane.

      Otworzył szufladę, przeszukiwał ją przez chwilę, a potem wyjął rozkładaną mapę Polski. Spojrzał na Wejherowo i powiódł palcem w kierunku Częstochowy. W linii prostej miasta rzeczywiście dzieliło niewiele ponad czterysta kilometrów, ale w podróży trzeba by nadłożyć jeszcze dodatkowe sto. Zakładając, że porywacz ukrywa się mniej więcej w połowie drogi między tymi dwoma miejscami, musiałby przejechać dwieście pięćdziesiąt kilometrów z dwójką osób, które robiłyby wszystko, by uciec.

      Trudno było się spodziewać, że wiózł je na pace lub w bagażniku, takie rzeczy w rzeczywistości raczej się nie zdarzały.

      Edling usłyszał kroki i podniósł wzrok, akurat gdy do gabinetu wchodziła Brygida. Ściągnęła brwi, przyglądając mu się.

      – Co robisz? – zapytała.

      – Staram się wniknąć w umysł zwyrodnialca.

      Oparła się o futrynę i westchnęła.

      – Zdajesz sobie sprawę, że istnieje coś takiego jak mapy Google?

      – Nie mam z tym wiele do czynienia. Lepiej radzę sobie z tradycyjną kartografią.

      – Oczywiście – odparła pod nosem. – I co udało ci się ustalić?

      – Niewiele.

      Miał nadzieję, że na tym zakończy rozmowę, ale żona patrzyła na niego wyczekująco.

      – Wydaje