Marcin Ciszewski

Kruger. Tygrys. Tom II


Скачать книгу

dyszał ciężko, krzywiąc się z niesmakiem. Do dawnej formy brakowało mu bardzo wiele, zauważył też coś, co go zaniepokoiło; jego upór i konsekwencja w dążeniu do celu nie były takiej jakości jak niegdyś. Nie bardzo wiedział, co zrobić z tym odkryciem, ale fakt pozostawał faktem; zadane strażnikom ciosy, a także posłużenie się Jadwigą jako narzędziem ucieczki nie napawały go dumą.

      Odepchnął te refleksje, wymyślając sobie od ostatnich durni. Liczyła się każda sekunda, a jemu zebrało się na wyrzuty sumienia. Pozbawił pistoletu leżącego bliżej strażnika, zamknął drzwi, przekręcił klucz, a następnie wsadził go do kieszeni. Odetchnął kilka razy głęboko, po czym ruszył w stronę masywnych odrzwi dzielących więzienny pawilon od dziedzińca. Nacisnął klamkę i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Cisza. Otworzył wrota na oścież, po czym, zmuszając się do zachowania spokoju, ruszył w stronę bramy. Szedł wolno, choć pragnął puścić się najszybszym biegiem. Czując mimo mrozu krople potu na czole i plecach, przeciął dziedziniec, po czym doszedł do żelaznej kraty. Usłyszał przejeżdżający ulicą samochód. Na zewnątrz życie toczyło się swoim torem.

      – Józek, a ty co tu robisz? – dobiegło gdzieś z tyłu.

      Odwrócił się. Strażnik pilnujący bramy stał w progu wartowni, trzymając w ręku kanapkę. Krüger pomyślał, że to nawet zabawne: facet w jednej chwili uśmiecha się kpiąco, a w drugiej, zamiast uśmiechu, ma na twarzy maskę baraniego zdumienia. Kanapka, zastygła w połowie drogi do ust, wyglądała świeżo i apetycznie: Krüger poczuł, że jest bardzo głodny.

      Browning pojawił się w dłoni właściwie sam.

      – Cisza – wyszeptał Krüger, podnosząc broń na wysokość twarzy. Z praktycznego punktu widzenia nie miało to żadnego znaczenia; był w stanie trafić strażnika z biodra ze znacznie większego dystansu, ale wiedział z doświadczenia, że nic tak nie wpływa na zastraszanego człowieka jak widok wylotu lufy broni palnej tuż przed oczyma. Ludzie robią się wtedy nad wyraz rozsądni i skorzy do współpracy. – Ani słowa, to przeżyjesz.

      Strażnik niemal niedostrzegalnie skinął głową.

      – Kolega w środku?

      – Tak – odparł szeptem tamten.

      – Cofnij się.

      Strażnik posłuchał polecenia.

      Rozbrojenie, związanie i zakneblowanie obu cerberów zajęło Krügerowi dwie minuty. Kolejnych pięć poświęcił na odnalezienie w szafie złachanego garnituru i płaszcza z wyjedzonym przez mole kołnierzem oraz przebranie się. Uznał, że mimo wszystko będzie to lepsze niż przejście przez pół miasta w mundurze strażnika.

      Przelotny rzut oka w lustro uświadomił mu, że nie potrzebuje na piersiach wielkiej tabliczki z napisem „ZBIEG”. Każdy przeciętnie inteligentny policjant odgadnie to bowiem z jego przestraszonej miny, pokrytych zarostem policzków i postawy zapędzonego w kozi róg zwierzęcia. Odetchnął głęboko, zamknął wartownię na klucz i wyszedł na zewnątrz.

      Szybkim krokiem pokonał sto metrów, po czym skręcił w prawo. Budynek więzienia zniknął za rogiem.

***

      Waligóra otarł czoło.

      Siedzący naprzeciw niego asystent kryminalny Wassermann pociągnął nosem. Delikatny zapach perfum Anny Kolcowej jeszcze unosił się w powietrzu.

      – Słuchaj, Wassermann, znamy się długo, nieprawdaż? – zagaił komisarz. – Wiesz, że na ogół przeczucia mnie nie zawodzą?

      Policjant skinął głową. Co racja, to racja. Uważał swego szefa za hipochondrycznego dziwaka, targanego różnymi mniej czy bardziej nieszkodliwymi fobiami i lękami, ale nie odmawiał mu niezwykle czułego policyjnego nosa. A także uporu, jednego z czynników przesądzających o licznych zawodowych sukcesach.

      – Jasne, szefie. Trzeba poniuchać, choć dowodów brak?

      – To w tobie lubię, Wassermann. Szybko myślisz. Tak, trzeba poniuchać.

      – Właściwie nieoficjalnie.

      – Lepiej bym tego nie ujął.

      – Żeby nie robić zbędnego hałasu.

      – Znowu strzeliłeś w środek tarczy.

      – Zamieniam się w słuch.

      Waligóra uśmiechnął się z satysfakcją. Czuł się naprawdę dobrze. Przeziębienie jakby mijało. Grypa zniknęła za horyzontem. Dzień był pochmurny, ale jasny. Choć, cholera, ten przeklęty katar…

      – Była u mnie kobieta – zaczął.

      – Widziałem. Piękna. Prawdziwa dama.

      – Owszem. Ale też bardzo nieszczęśliwa. Nie będę cię wprowadzał w szczegóły, zobowiązałem się do dyskrecji.

      – Skok w bok?

      – Ejże, Wassermann, odkąd my zajmujemy się skokami w bok?

      – Przepraszam. – Wassermann przybrał stosownie skruszoną minę. – To był żart.

      – Niezbyt dobry. Słuchaj i skup się. Pójdziesz do mieszkania pani Anny Kolcowej. – Podał mu karteczkę z zapisanym adresem. – I weźmiesz od niej zdjęcie męża. Potem pogadasz z dozorcą. Dyskretnie. Postraszysz go, że jeśli zacznie kłapać dziobem o tej rozmowie, tak mu zajdziemy za skórę, że ruski miesiąc popamięta.

      – O co mam pytać?

      – Pamiętasz daty zniknięcia dziewcząt?

      – Mam wszystko zapisane.

      – Więc weź ze sobą notes i zapytaj, czy w okolicach tych nocy dozorca nie widział pana Kolcowa wychodzącego z domu i wracającego nad ranem. Oczywiście, nie mów, o co chodzi.

      Wassermann zdumiał się. Spojrzał bystro na zwierzchnika. Ale Waligóra na razie nie miał zamiaru niczego wyjaśniać.

      – Potem pójdziesz tropem tych dziewcząt – kontynuował. – Zacznij od miejsc, gdzie mieszkały, i pytaj sąsiadów, czy nie widzieli Kolcowa. Zważaj na każdy szczegół. Następnie poniuchaj w ich miejscach pracy. Może ktoś coś zapamiętał.

      – Rozumiem.

      – Zwracaj uwagę na wszystko, co nietypowe. Możliwe, że to fałszywy trop, a biedna pani Anna ma po prostu błędny ogląd sytuacji. Co zresztą w jej sytuacji małżeńskiej nie będzie miało wielkiego znaczenia.

      Wassermann wstał. Nie skomentował ostatniej uwagi Waligóry. Schował karteczkę z adresem Kolcowa do kieszeni i popatrzył na komisarza. Szef był wyraźnie ożywiony.

      – Coś mi się zdaje, że ani ona, ani pan się nie mylicie – powiedział.

      Komisarz pociągnął nosem. Cholerny katar. Przeziębienie jednak nie dawało za wygraną. No cóż, należy mu się szklanka gorącej herbaty albo, jeszcze lepiej, kubek mleka z miodem i czosnkiem. Tak, to był dobry plan. Byle do domu, pod pierzynę.

      – Może tak, może nie. Nie stój tak – powiedział niecierpliwie. – Do roboty.

***

      Krüger przeciął plac Akademicki, zaciskając mokrą od potu dłoń na rękojeści ukrytego w kieszeni płaszcza Browninga. Starając się zachować obojętną minę, szedł szybko i nie patrzył przechodniom w oczy. Czuł, że czas dawno się skończył, że w więzieniu wybuchł alarm, a pościg już ruszył. W każdej chwili spodziewał się warkotu motorów, pisku hamujących opon, krzyków wysypujących się z ciężarówki żołnierzy, trzasku przeładowywanych karabinów…

      Czy będą strzelać?

      Najprawdopodobniej. Wiedzą, że więzień, oskarżony o poważne przestępstwa zbieg, być może