Marcin Ciszewski

Upał


Скачать книгу

nastąpił podczas ostatniego zlodowacenia.

      – Dobrze. Raport na czwartą. Przede wszystkim chcę wiedzieć, dlaczego nie było eksplozji.

      Olbrycht chwilę milczał.

      – Zadzwonię – powiedział w końcu, po czym się rozłączył.

      Jakub szybkim krokiem wszedł do budynku, czując na plecach oddech Krzeptowskiego i szybkie kroki Katarzyny Marii Potockiej. Cała trójka żwawo pokonała schody. Tuż za drzwiami czekali Goździk i Jadwiga.

      – Siedzi – powiedział szef AT po prostu. Wyglądał na zmęczonego.

      Tyszkiewicz wiedział, że to pozór: Goździk wytrzymałością przewyższał wszystkich o kilka długości.

      – Mówił coś?

      – Nie. Jest całkowicie bierny.

      Potocka cmoknęła głośno, ale Jakub nie zwrócił na to uwagi.

      – Gdzie ci z prewencji?

      – Czekają. – Jadwiga Stec przekrzywiła głowę. – Każdy w osobnym pomieszczeniu.

      – Dobrze. Zanim zaczną składać zeznania, chcę pogadać z dowódcą patrolu.

      – Tak jest.

      Tyszkiewicz odwrócił się w stronę Krzeptowskiego.

      – Stasiu, potrzebuję nagrania z monitoringu. Samo miejsce zdarzenia, ale też szersze ujęcia. Może uda się odtworzyć drogę, jaką facet się tam dostał. Jeżeli przyjechał autobusem albo metrem, chcę wiedzieć, na którym przystanku wsiadł. Jeżeli samochodem – numer rejestracyjny i portret kierowcy. Może ktoś coś widział i uda się ustalić, gdzie gość miał kwaterę. Niech Wenderlich niezwłocznie uruchomi swoich ludzi. Załatw przydział dodatkowych sił z Terroru Kryminalnego. Chcę wiedzieć, skąd gość się wziął.

      Zaschło mu w gardle.

      Nie czekając, aż ekipa rozejdzie się do zadań, skierował się do jednego z pokoi przesłuchań.

      10

      Starszy stopniem policjant z prewencji siedział na niezbyt wygodnym krześle i choć nabrał już nieco kolorów, nadal drżał. Pił kolejne szklanki wody i niemal natychmiast je wypacał.

      Jakub zamknął drzwi i usiadł naprzeciwko funkcjonariusza.

      – Tyszkiewicz – powiedział łagodnie. – Dowodzę tym interesem.

      Policjant skinął głową. Miał prosto ciosaną twarz i niewielki, starannie przystrzyżony wąsik. Nawet z odległości półtora metra zajeżdżało od niego dymem papierosowym i niedawnym strachem.

      – Wójcicki. Młodszy aspirant.

      – Potem złożysz szczegółowe zeznanie. Ja chcę tylko zadać parę pytań. Ale na wstępie powiem ci, że zachowaliście się bardzo dobrze. Obaj. Pełen profesjonalizm.

      Wójcicki spojrzał na Jakuba z niejakim oszołomieniem. Być może nie był przyzwyczajony do pochwał i gratulacji.

      – Dziękuję.

      – Jak wpadliście na faceta?

      – Szliśmy z Trockiewiczem… znaczy moim partnerem… – Chrząknął.

      Wyraźnie miał kłopoty z przełykaniem śliny. Szklanka z wodą była pusta. Stres zatapiał w tym facecie pazury coraz głębiej.

      – I?

      – Od Emilii Plater. Zawsze tak robimy. Od Złotych Tarasów…

      – Szczegóły dasz do protokołu. Interesuje mnie samo spotkanie.

      – Szliśmy od Emilii Plater. Z tego przystanku odjeżdża z dziesięć linii autobusowych. Burdel, jak to w godzinach szczytu. I wtedy usłyszałem, że ktoś krzyknął. Z przodu.

      – Kto?

      – Kobiecy głos.

      – Co konkretnie krzyczał?

      – Nie wiem. Nie pamiętam.

      – Skup się.

      Wójcicki zmarszczył nos. Spojrzał na jedną ścianę, potem przekręcił głowę i zaczął studiować fakturę tynku na drugiej.

      – Chyba coś jak „szaleniec” – powiedział w końcu. Ale w jego głosie nie było przekonania. – Chyba jakoś tak.

      – Krzyk się powtórzył?

      – Możliwe. Zaraz potem więcej ludzi zaczęło wrzeszczeć. „Ratunku”, „wariat”, takie tam. A potem ludzie zaczęli uciekać.

      – W którą stronę? – Tyszkiewicz zerknął na swoje odbicie w lustrze weneckim. Miał zmęczoną twarz. Wiedział, że za szklaną taflą kilku ludzi wstrzymuje oddech, by nie uronić ani słowa.

      – W różne strony – odparł Wójcicki. – Przepraszam, mogę zapalić?

      Jakub skinął głową.

      – Pal na zdrowie.

      Wójcicki z wyraźną ulgą wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, wyłuskał jednego z nich, po czym z niejakim trudem przypalił go drugą zapałką. Pierwsza wypadła z drżących palców.

      – W różne strony się rozbiegli. A my zobaczyliśmy tego… faceta.

      – No właśnie. – Tyszkiewicz poprawił się na krześle. – Co robił?

      – Stał i krzyczał coś. Nie po naszemu.

      – Jak stał?

      – Twarzą do ulicy. Stał i…

      Wójcicki spojrzał na Jakuba bezradnie. Nie bardzo umiał nazwać, to co się wydarzyło. A jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jego zeznanie jest jednym z kluczowych elementów śledztwa.

      – Po prostu powiedz – odezwał się Tyszkiewicz najbardziej kojącym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Opisz, jak to pamiętasz.

      – Jakby komuś wygrażał. Albo się skarżył.

      – Wygrażał?

      – Miał ręce wyciągnięte do góry i patrzył w niebo. I potrząsał rękoma.

      Jakub się zastanowił. Fragment obrazu przesunął się na właściwe miejsce: gość się skarżył, że nie jest jeszcze w raju.

      – A potem?

      – Mi to się od razu przestało podobać. Facet był w płaszczu, choć upał, spocony jak mysz, no i nie wyglądał jak nasz. Na szkoleniach mówili…

      – Jasne. Co dalej?

      – Wyciągnąłem broń i krzyknąłem: „Na ziemię! Ręce przed siebie i na ziemię!”.

      – A on?

      – Najpierw nie zwrócił uwagi. Może nie słyszał. Potem obejrzał się, zobaczył nas, byliśmy o jakieś dziesięć metrów od niego, przez chwilę się zastanawiał. Potem klęknął, a potem się położył.

      – Ładunek widziałeś?

      – Jak już leżał, płaszcz trochę zjechał na boki i do góry. Zobaczyłem ten pas. A w ręku trzymał… jakby rurkę. Też było na szkoleniu.

      – Próbował coś z tym robić?

      – Nie. Leżał tak, aż przyjechaliście.

      – Czyli w chwili gdy zobaczyliście gościa, miał w ręku detonator, ale nie próbował go naciskać?

      – Nie próbował. Trzymał ręce w górze. Wyciągnięte, znaczy.

      – Dobra. Ostatnie pytanie. Zwróciłeś uwagę, co działo się na ulicy?

      – Na