Marcin Ciszewski

Upał


Скачать книгу

powietrze z wyraźnie słyszalnym świstem.

      Tyszkiewicz nawet nie zauważył, kiedy olbrzymi góral wszedł do pokoju, co w gruncie rzeczy nie było niczym dziwnym: wbrew swoim gabarytom nadkomisarz Stanisław Krzeptowski umiał poruszać się cicho jak kot.

      – W ogóle myślałem, że jakąś inną dupeczkę nam przywiało.

      – Ja też. – Jakub pokręcił głową, starając się oderwać wzrok od szesnastu i pół kilometra nóg nowo pozyskanej współpracownicy. Z niesmakiem stwierdził, że gdy mu się to w końcu udało, spojrzenie padło na ekran telewizora, na którym widniał uchwycony przez kamerę całkiem spory kawałek biustu śmiało wyglądającego z dekoltu. – Ciekawe, co…

      – Nazwisko. Powiedz, jak się nazywasz. – Kapitan Potocka w końcu przemówiła, starając się nadać swemu głosowi niższe niż zwykle brzmienie.

      Mówiła w urdu. Zdawała się kompletnie nieświadoma wrażenia, jakie wywarła na wszystkich za szybą. Tłumacz przełożył pytanie na polski szybko, pozbawiając je jakiejkolwiek intonacji.

      Odpowiedzią była cisza. Mężczyzna nawet nie otworzył oczu.

      Potocka powtórzyła pytanie, patrząc bez zainteresowania na unoszący się ku górze dym. Mężczyzna odpowiedział milczeniem.

      Pytanie padło po raz trzeci.

      Cisza była niemal fizyczna, przerywana tylko niewyraźnym mamrotaniem wydobywającym się spomiędzy warg więźnia. Jego kosmos w żadnym stopniu nie pokrywał się z kosmosem właściwym dla pokoju przesłuchań zlokalizowanego na drugim piętrze rozległego budynku przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie.

      Potocka zdusiła papierosa w popielniczce, wstała i tanecznym, kołyszącym się krokiem podeszła do fotela. Bez żadnego uprzedzenia, bez żadnych przygotowań czy choćby wahania zamachnęła się prawą ręką i mocno uderzyła zamachowca w twarz. Nim którykolwiek z obserwatorów zdążył choć westchnąć, dłoń, rozpędzona jeszcze, wychyliła się ku lewemu ramieniu, po czym ruszyła w powrotną drogę; zderzyła się z drugim policzkiem dokładnie w momencie, gdy mężczyzna otwierał oczy. Plaśnięcie zbiegło się z niewyraźnym jękiem protestu; najwyraźniej wychodzenie z autohipnozy nie odbywało się automatycznie i musiało trwać jakiś czas. W tym wypadku trwało stosunkowo krótko, bowiem Potocka zdążyła odsunąć się o metr i zaczęła spoglądać na mężczyznę, jakby chcąc ocenić jakość swego dzieła; wtedy właśnie z jego gardła wydobył się ryk…

      …zwierzęcy, pierwotny ryk, z głębi trzewi i najciemniejszych odmętów udręczonej duszy. Jęk protestu, wściekłości, obrzydzenia i strachu.

      Potocka wykrzywiła wargi w uśmiechu.

      Po prostu stała i uśmiechała się, patrząc wprost w ziejące nienawiścią oczy. Zdaniem Jakuba, mogłaby równie dobrze zacząć strzelać z ciężkiego karabinu maszynowego, efekt byłby podobny. Nikt ze zgromadzonych w pokojach sąsiadujących z salą przesłuchań kobiet i mężczyzn, ludzi bez wyjątku z dużym doświadczeniem i odpowiednio przeszkolonych, nigdy przedtem nie widział czegoś podobnego. Atrakcyjna, prowokacyjnie ubrana kobieta bez mrugnięcia okiem bije skrępowanego więźnia, po czym uśmiecha się, i to takim uśmiechem, od którego znacznie żywiej biją męskie serca.

      Nim ktokolwiek zdążył wypowiedzieć słowo komentarza, Potocka ponownie zrobiła krok; lewa noga poszła do przodu, prawa część tułowia odchyliła się w tył, dłoń zacisnęła w pięść, na palcach zalśniły pierścienie (Jakub dopiero teraz je zauważył; zaczął się całkowicie bezsensownie zastanawiać, czy wcześniej po prostu je przeoczył, czy kapitan Potocka nosiła je w torebce, na okazje takie jak ta), po czym ramię wyprysnęło do przodu z energią startującego odrzutowca…

      Głowa zamachowca poleciała do tyłu, wydając przy tym złowróżbny trzask. Odbiła się i pomknęła z powrotem, aż podbródek uderzył o mostek. Dopiero wtedy zareagowały mięśnie, starając się ustabilizować ruch. Zmętniały na kilka sekund wzrok odzyskał ostrość, usta, nie zważając na zalewającą je krew, przemówiły.

      – Suko! Nieczysta, podła suko!

      – A więc jednak mówisz. – Potocka uśmiechnęła się, spojrzała na pierścienie, jakby szukając śladów uszkodzeń, po czym podniosła wzrok.

      Cofnęła się na swoje miejsce i usiadła, zakładając nogę na nogę. Spódniczka podjechała niemal do samej góry. Nosek prawego buta zaczął kiwać się w górę i w dół. Mężczyzna nie bardzo mógł się zdecydować, na którym punkcie ciała przesłuchującej skoncentrować wzrok. W końcu wyraźnym wysiłkiem woli zaczął wpatrywać się we własne kolana.

      – Masz całkiem przyjemny głos.

      – Suka!

      – Musisz oddychać przez usta. Przynajmniej na razie. Możliwe, że masz złamaną przegrodę nosową.

      Mężczyzna podniósł głowę, po czym rozejrzał się, jakby widział pomieszczenie po raz pierwszy; zważywszy na stan, w którym się poprzednio znajdował, nie było to wykluczone. Jego pokrwawiona i pobladła twarz odbijała się od luster, ginąc w nieskończoności powtórzeń.

      – Posłuchaj mnie uważnie. – Potocka poprawiła się na krześle, zapaliła następnego papierosa, po czym nieco nachyliła się ku więźniowi. Poły marynarki rozeszły się na boki, ukazując koronkowe ramiączko stanika. – Mnie się w ogóle nie spieszy. Wiem, jesteś twardy, ale ja bardzo lubię twardych. Rozbieram ich kawałek po kawałku. Mojego szefa nie obchodzi, co z tobą zrobię, chce tylko, żebyś mówił. Mnie jest na rękę, że nie chcesz mówić, bo będę mogła się z tobą pobawić. Mam dużo czasu i dużo różnych pomysłów. Nie martw się tym, że cię uderzyłam; wkrótce będziesz się modlił, żebym ograniczyła się tylko do bicia.

      Cisza. Ciężki oddech mężczyzny.

      – Kurwa – stęknął Tyszkiewicz. – Nie wierzę.

      – Ja też nie. – Krzeptowski wpatrywał się w szybę z całą uwagą, jakby starając się ocenić, czy to, co widzi, dzieje się naprawdę. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że jednak tak, bo nachylił się do Jakuba i szepnął: – Dzwoń do Kozery, żeby ją zabierał. Niech zjeżdża do diabła. Będą tylko kłopoty.

      Jakub myślał intensywnie.

      – My też kiedyś…

      – Nie mówię o metodach. Pieprzyć metody. – Krzeptowski skrzywił się. Owszem, mieli z Jakubem na sumieniu coś niecoś; Krzeptowskiemu nie spędzało to snu z powiek. – Masz problem z tą laską. Z różnych punktów widzenia.

      – Co… – Tyszkiewicz podniósł wzrok. – Zwariowałeś?

      – Nie. – Krzeptowski był wręcz uroczyście poważny. – Ani ty, ani Helena nie potrzebujecie kłopotów. Zwłaszcza teraz. Dzwoń.

      Jakub miał zamiar odpowiedzieć i może dobrze, że tego nie zrobił. Nie zrobił, bo nie zdążył.

      W tym właśnie momencie przemówił bowiem więzień.

      – Nazywam się Mahmud Saleh.

      Wszyscy zgromadzeni w pomieszczeniu drgnęli. Tłumacz przełożył słowa szybko, ale reakcja dotyczyła raczej głosu mężczyzny: ochrypłego, pełnego złości, pogardy i nienawiści. Facet wbijał wzrok w kapitan Potocką. Jakub nigdy nie widział takich oczu: zimnych, a jednocześnie płonących; szalonych. Nieludzkich.

      Oczu szahida.

      Na Potockiej nie robiło to wrażenia.

      – Mahmud Saleh – powtórzyła. Ironicznie. Z niedowierzaniem. Niemal z kpiną. – Ładne imię jak na pastucha.

      Zamachowiec drgnął ponownie. Jego reakcja była bardziej